Pięć źródeł niepewności w biznesie. Takiej kumulacji nie było od lat

Stwierdzenie o wyjątkowo mocnych obawach przedstawicieli biznesu wynika nie tylko z rozmów przedstawicieli Ebury z eksporterami i importerami. Znajduje ono potwierdzenie np. w odczytach wskaźnika niepewności World Uncertainty Index (WUI), publikowanego co kwartał przez ekonomistów związanych z Międzynarodowym Funduszem Walutowym (MFW).

W połowie roku wskaźnik WUI (wyk. 1.) dla Polski, po silnym wzroście wywołanym przez wybuch wojny w Ukrainie, nadal pozostaje na poziomach najwyższych od lat 80. ubiegłego wieku. Warto przypomnieć, że wówczas kluczowym problemem dla gospodarki również był gwałtowny wzrost cen, który utrzymywał się także przez kolejną dekadę.

Wysoka inflacja (15,5 proc. r/r w lipcu) wcale nie jest jednak największym problemem polskich firm. Oto pięć wyzwań, których kumulacja sprawiła, że niepewność w biznesie jest obecnie nawet wyższa niż na początku pandemii koronawirusa w 2020 r.

1. Spadek dostępności kredytów – cash is king again

Dziesięć kolejnych podwyżek stóp procentowych przez Radę Polityki Pieniężnej (RPP) w połączeniu z niepewną sytuacją gospodarczą sprawiło, że banki wyraźnie zaostrzyły kryteria udzielania kredytów.

I chociaż komentatorzy skupiają się głównie na kredytach hipotecznych, to warto zwrócić uwagę, że znalezienie zewnętrznych źródeł bieżącego finansowania stało się również poważnym wyzwaniem dla przedsiębiorstw. Ankietowane przez Narodowy Bank Polski (NBP) banki uzasadniają swoje decyzje pogorszeniem prognoz gospodarczych i tym samym wzrostem ryzyka w wielu branżach.

Tymczasem odcięcie od kapitału (np. kredytów obrotowych) jest narastającym problemem dla firm. Przykładowo dla importerów, którzy na co dzień muszą podejmować decyzje o zakupie towarów z Azji. Np. w Chinach w wielu branżach obecnie liczy się zasada: kto pierwszy, ten lepszy. Kupujących jest tak wielu, że dostawcy wybierają płacących najszybciej.

Zjawisko rosnącego zapotrzebowania na kapitał i utrzymywania wyższej niż dotąd płynności finansowej wyraźnie widzimy w Ebury: popyt na udzielane przez nas limity kredytowe dla importerów, umożliwiające szybkie płatności za faktury od dostawców, jest obecnie rekordowo wysoki – zapotrzebowanie jest kilka razy większe niż jeszcze w 2021 r.

To pozwala wnioskować, że menedżerowie i przedsiębiorcy właśnie wracają do nieco zakurzonej w ostatnich latach dewizy: „cash is king”.

2. Wysokie koszty obsługi zadłużenia. Niestety firmy ograniczą inwestycje

Firmy, które jeszcze przed gwałtownymi podwyżkami stóp procentowych zaciągnęły zobowiązania, zmagają się z rosnącymi kosztami odsetek. Stawki WIBOR 3M lub 6M, od których jest uzależnione oprocentowanie kredytów dla przedsiębiorstw, przekraczają już 7 proc., podczas gdy jeszcze jesienią ubiegłego roku wynosiły niecałe 0,5 proc.

Według ostatnich danych NBP z maja 2022 r. (a więc jeszcze sprzed serii podwyżek stóp procentowych w czerwcu i lipcu) średnie oprocentowanie kredytów dla przedsiębiorstw wynosiło 8,2 proc. w skali roku wobec 3,6 proc. z maja 2021 r. W dużym uproszczeniu: dla każdych dziesięciu milionów złotych zadłużenia oznacza to wzrost kosztów odsetkowych o około 460 tys. zł rocznie. A cykl podwyżek w Polsce najprawdopodobniej jeszcze się nie zakończył. Analitycy Ebury oczekują, że po wakacjach Rada Polityki Pieniężnej powróci do walki z inflacją.

Dobrą informacją w tym kontekście jest to, że przedsiębiorstwa wchodzą w okres spowolnienia z wyższymi depozytami niż kredytami (wyk. 2.). Jednocześnie analizy NBP jeszcze z 2021 r. wskazywały, że wówczas przewidywany spadek rentowności przedsiębiorstw związany z potencjalnym wzrostem odsetek od kredytów miał być wyraźnie mniejszy niż np. w wyniku wzrostu kosztów energii, surowców importowanych czy kosztów pracy.

Jednak nawet jeżeli większość przedsiębiorstw poradzi sobie z obsługą rosnących kosztów zadłużenia, to z pewnością wiele z nich będzie ograniczać nowe inwestycje.

Wiele firm może nie poradzić sobie z rosnącymi w szybkim tempie podwyżkami cen surowców, a także niedostatecznie dużą podażą i z przerwami w ich dostawach.

3. Rekordowe ceny energii elektrycznej i gazu. To potężny cios dla biznesu

Po wybuchu wojny w Ukrainie nastąpił gwałtowny wzrost kosztów nośników energii. Ograniczenia dostaw gazu i węgla ze Wschodu i w efekcie – energii elektrycznej (wciąż w większości pozyskiwanej z tych źródeł) przełożyły się na koszty działalności operacyjnej przedsiębiorstw, przede wszystkim w polskim przemyśle.

Wszystko wskazuje na to, że odnotowany do tej pory wzrost cen nośników energii rzędu kilkudziesięciu procent to nie koniec. Ten narastający problem będzie widoczny również w przyszłym roku, przy jednoczesnych ciągłych obawach o przerwy w dostawach gazu (ryzyko zakręcenia na dłużej gazociągu Nord Stream 1 przez Rosję) lub prądu w związku z kondycją polskich elektrowni.

O tym, jak istotną barierą w prowadzeniu działalności są obecnie wysokie ceny energii, przekonują m.in. wyniki monitoringu nastrojów w biznesie Polskiego Instytutu Ekonomicznego (PIE). W lipcu ceny energii po raz pierwszy zostały uznane za najważniejszą barierę w prowadzeniu działalności. Ponad trzy czwarte badanych przedsiębiorstw stwierdziło, że ma ona dla nich „bardzo duże” bądź „duże” znaczenie. Przedsiębiorcy spodziewają się, że tak dynamiczny skok cen energii przełoży się na dalszy wzrost kosztów operacyjnych i w rezultacie nie pozwoli im utrzymać satysfakcjonujących marż.

4. Opóźnienia w płatnościach. Ich ryzyko znacząco wzrosło

Wysoka inflacja i wyraźny skok kosztów prowadzenia biznesu – to dwa podstawowe czynniki, które w najbliższych miesiącach spodziewanego spowolnienia dynamiki wzrostu gospodarczego negatywnie wpłyną na zdolność kontrahentów do terminowego regulowania należności.

@@

To zjawisko nieuchronnie doprowadzi do nasilenia problemu zatorów płatniczych, które i tak już od dawna są poważnym wyzwaniem w wielu branżach. Jeszcze przed wybuchem pandemii rządowy raport („Zatory płatnicze w Polsce. Zielona Księga”) informował o tym, że ponad połowa firm w Polsce musi akceptować narzucone przez kontrahentów dłuższe terminy płatności wbrew swojej woli.

Jeżeli zjawisko zatorów płatniczych się pogłębi, wówczas dodatkowo zostanie wzmocnione zapotrzebowanie firm na kapitał, który mógłby zabezpieczyć przed utratą płynność.

5. Wahania złotego nie sprzyjają ani eksporterom, ani importerom

Wbrew obiegowej opinii słabość złotego nie jest kluczowa i jednoznacznie korzystna dla eksporterów. Doświadczenia Ebury pokazują, że dla firm sprzedających towary za granicę liczy się przede wszystkim stabilność kursu – pozwala ona zaplanować biznes i oszacować marże. Oczywiście część z nich stała się beneficjentami osłabienia złotego, ale może to być efekt przejściowy.

Trzeba jednak przede wszystkim pamiętać o tym, że gwałtowne wahania złotego powodują niestabilność wyników finansowych. Dotyczy to w dużej mierze firm, które eksportują i jednocześnie importują surowce albo elementy do produkcji towarów sprzedawanych później za granicę.

Potwierdzeniem tej tezy może być chociażby fakt, że – jak podał NBP – w I kwartale 2022 r., w okresie wyraźnego osłabienia polskiej waluty, odsetek eksporterów informujących o nieopłacalności eksportu był wyższy niż w poprzednich okresach. To właśnie wynik zjawiska polegającego na tym, że w ich przypadku osłabienie złotego spowodowało przekroczenie granicy opłacalności importu np. surowców i półproduktów. W efekcie również eksport przy niezmienionych cenach mógł stać się mniej opłacalny.

Wysoka zmienność na rynku walutowym będzie towarzyszyć firmom w kolejnych miesiącach. To dla nich kolejny czynnik ryzyka, który powinny uwzględnić w biznesplanach na czas spowolnienia gospodarczego. Na rynek walutowy wpływają obecnie w znacznej mierze trudne do przewidzenia wydarzenia polityczne i militarne.

@@

Dlatego można spodziewać się, że polskie firmy będą coraz częściej proponować swoim partnerom rozliczenia w lokalnych walutach (np. koronach czeskiej i szwedzkiej, chińskim juanie, funcie szterlingu czy węgierskim forincie) zamiast w euro czy dolarach. W ten sposób, korzystając dodatkowo z instrumentów zabezpieczających kurs wymiany waluty, będą w stanie lepiej zabezpieczyć zarówno interesy zarówno swoje, jak i kontrahentów.

Umiejętne zarządzanie ryzykiem przesądzi o losach firm

Kumulacja ww. pięciu czynników spowodowała, że prowadzenie biznesu w najbliższych kwartałach będzie bardziej wymagające niż dotąd. W celu uodpornienia się na rynkowe szoki i zapewnienia lepszej pozycji negocjacyjnej niezbędne będzie bardziej elastyczne zarządzanie płynnością.

Z kolei dla utrzymania zyskowności biznesu – poza podwyżkami cen, które da się przecież wprowadzać jedynie do pewnego momentu – konieczne będzie trzymanie w ryzach kosztów i znalezienie innych narzędzi, które pozwolą chronić niepewne marże.

Jeszcze ważniejsza – także wśród małych i średniej wielkości firm, co do tej pory nie było oczywiste – stanie się profesjonalizacja obszaru zarządzania finansami oraz ryzykiem. Znaczenia nabiorą też nowoczesne usługi w tym obszarze dostarczane przez fintechy. Warto, aby przedsiębiorcy zwrócili uwagę na te rozwiązania, które z powodzeniem uzupełniają dotychczasowe metody. Dzięki elastyczności i zastosowaniu najnowszych technologii pomagają one przejść przez obecne rynkowe turbulencje i rozwinąć działalność na rynkach zagranicznych.

Jestem przekonany, że w obliczu dużej niepewności rynkowej i wobec spodziewanego spowolnienia gospodarki przedsiębiorcy coraz częściej będą decydować się na profesjonalne i elastyczne narzędzia m.in. w zakresie ubezpieczania należności eksportowych, weryfikacji partnerów handlowych, compliance (zwłaszcza w kontekście sankcji) i zarządzania finansami i ryzykiem walutowym.

Prowadzenie działalności bez tego typu narzędzi i zabezpieczeń znacząco podnosi ryzyko poważnych strat. Przedsiębiorcy nie mogą sobie na to pozwolić.

Autor: Country Manager na Polskę, Czechy, Słowację i kraje bałtyckie, Ebury

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Tarcza antyinflacyjna 2.0. – czyli jak się promować za pomocą inflacji

Tarcza antyinflacyjna 2.0. jest bardzo prostym rozwiązaniem przygotowanym przez rząd, którego głównym założeniem jest obniżenie stawki podatku VAT na niektóre produkty.

Główne założenia tarczy antyinflacyjnej 2.0. to obniżenie podatku VAT z 23 do 8 proc. na paliwa, przedłużenie 5 proc. stawki VAT na prąd, obniżenie stawki VAT na ciepło do 5 proc., wprowadzenie zerowej stawki VAT na nawozy i inne wybrane środki wykorzystywane w produkcji rolniczej, wprowadzenie zerowej stawki VAT na gaz ziemny, wprowadzenie zerowej stawki VAT dla podstawowych produktów żywnościowych, objętych obecnie stawką 5 proc. Obniżenie stawek dotyczy jedynie wybranych produktów, z których większość już korzystała z obniżonej stawki VAT. Zatem ostateczna korzyść dla konsumenta nie wydaje się zbyt wysoka.

Ponadto sejm odrzucił poprawki senatu zmierzające do obniżenia stawki VAT do 8 proc. na węgiel i koks, oleje napędowe używane do celów opałowych, oleje opałowe, pozostałe paliwa opałowe oraz gaz LPG wykorzystywany do celów opałowych.

Czasowe obniżenie stawki

Zmiany są czasowe – nowe stawki obowiązują jedynie od 1 lutego do 31 lipca 2022 r., co oznacza, że jeżeli nie będzie aktualizacji przepisów, po 31 lipca 2022 r. ceny wielu artykułów wzrosną. Należy podkreślić, że w związku z rekordową, blisko 10 proc. inflacją oraz dużymi podwyżkami cen gazu konsumenci w praktyce nie zauważą efektu obniżenia stawki VAT dla wskazanych produktów. Idąc dalej, można przypuszczać, że część cen pomimo obniżonej stawki VAT wzrośnie, a po 31 lipca 2022 r. jeżeli inflacja utrzyma się na tym poziomie, wiele produktów będzie znacząco droższych niż obecnie.

Korekty faktur

Przepisy tarczy antyinflacyjnej nie przewidują żadnych rozwiązań w zakresie faktur korygujących, tj. sytuacji, w której przykładowo nabywca nabędzie towar ze stawką 8 proc., a następnie zwróci go po 1 lutego 2022 r. Co do zasady zastosowanie do faktur korygujących powinny mieć stare przepisy, zatem przedsiębiorcy będą musieli zwracać uwagę na informacje dotyczące stawki VAT zawarte na pierwotnej fakturze. Może okazać się także, że wiele podmiotów będzie chciało zwracać towar zakupiony ze stawką 8 proc. i dokonać zakupu towaru ze stawką 0 proc. Spowoduje to znaczne obciążenie administracyjne przedsiębiorców.

Wiążące informacje stawkowe

Nowe przepisy nie zawierają także uregulowań w zakresie dotychczasowych wiążących informacji stawkowych, w szczególności nie wskazują czy obowiązywanie posiadanych WIS można rozciągnąć na produkty objęte zmianą stawki. Co do zasady nie jest to możliwe i przedsiębiorcy będą zobowiązani do występowania z wnioskami o nowe wiążące informacje stawkowe dla sprzedawanych przez siebie towarów. Będzie to dodatkowy koszt finansowy i obciążenie przedsiębiorców. Ministerstwo Finansów zapowiedziało jednak, że wnioski te będą rozpoznawane priorytetowo.

Obowiązek informacyjny

Jedną z kwestii uregulowanych w ramach ustawy jest natomiast obowiązek informacyjny o obniżonej stawce VAT, zgodnie z którym sprzedawcy są zobligowani do wywieszenia stosownej informacji w dostępnym klientom miejscu. Wzór informacji zamieszczony na stronach ministerstwa wskazuje, że stawki podatku VAT zostały obniżone dzięki polityce rządu.

Dodatkowo zapowiedziano już kontrole w zakresie zastosowania obniżonych stawek VAT oraz obowiązku informacyjnego. Nie sposób więc oprzeć się wrażeniu, że tarcza antyinflacyjna 2.0. jest w głównej mierze działaniem promocyjnym rządu. Taką tezę potwierdza dodatkowo brak uwzględnienia poprawki senatu, która przewidywała wycofanie się z obciążenia obowiązkiem informacyjnym przedsiębiorców.

Autorka: biuro rachunkowe Skarbiec Corporate Services

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Sprzeczne terapie antyinflacyjne

W ślad za potwierdzeniem, że inflacja toczy polską gospodarkę, obaj panowie poinformowali, że przystępują do działań naprawczych. Prezes NBP z należytym propagandowym rozgłosem oznajmił, że w walce z inflacją potrzebne mu będą trzy narzędzia: stopa procentowa, kurs walutowy i stopa rezerwy obowiązkowej. Wezwał także rząd do kontynuowania działań nazwanych tarczą antyinflacyjną do końca 2022 r.

Podobnie zrobił premier Mateusz Morawiecki. Uprzednio oczyścił jednak przedpole, dymisjonując ministra i wiceministra finansów, czyli wskazując kozły ofiarne winne bałaganu podatkowego związanego z Polskim £adem. Zadeklarował, że fundamentem działań antyinflacyjnych będą polityka fiskalna, pomoc socjalna, świadczenia społeczne dla grup o niskich dochodach oraz czasowe obniżenie podatku VAT na wybrane towary.

Mamy zatem konsylium dwóch lekarzy, którzy nie diagnozując i nie wdając się w pogłębioną analizę przyczyn choroby, przystąpili do terapii. Problem w tym, że nie konsultowali ze sobą co i kiedy zamierzają zrobić, by wyleczyć pacjenta, czyli polską gospodarkę.

Działania NBP

Prześledźmy działania, które proponuje prezes NBP. Podnoszenie stopy procentowej, według zapowiedzi Adama Glapińskiego do czterech, a może więcej procent przy jednoczesnym utrzymaniu na bardzo niskim poziomie oprocentowania kont bankowych, depozytów i lokat przez banki komercyjne oznacza, że koszty operacji poniosą posiadacze oszczędności, kredytobiorcy, potencjalni inwestorzy, a także budżet państwa.

Beneficjentem będą banki, gdzie zdeponowanych jest około 1,5 biliona złotych. Straty roczne z powodu wysokiej inflacji oznaczają unicestwienie oszczędności rzędu około 15 mld zł dla jednego procenta inflacji. Zadłużenie łączne z tytułu kredytów hipotecznych i konsumpcyjnych przekracza 750 mld zł, a więc wzrost kosztów obsługi kredytu o 1 proc. to dodatkowy wydatek obywateli wynoszący około 7,5 mld zł. W tym przypadku przekłada się to na dodatkowe wpływy banków, które w grudniu 2021 r. i styczniu bieżącego roku zarobiły ponad 8 mld zł.

Perspektywy dla posiadaczy kredytów hipotecznych, którzy tylko w 2021 r. zaciągnęli długi na około 90 mld zł, są bardzo pesymistyczne, zwłaszcza że miesięczne koszty obsługi tych kredytów wzrosły o około 50 proc. Jeśli zsumować to z dodatkowymi wydatkami wynikającymi z wysokiej inflacji – to sprawa „jak przeżyć” dla milionów polskich rodzin zadłużonych w bankach wygląda dramatycznie. Ponadto trudno pogodzić ze sobą gwałtowne załamanie konsumpcji i spadek stopy życiowej milionów Polaków z jednoczesnymi propagandowymi deklaracjami rządu o szybkim rozwoju gospodarczym.

Drugą grupą borykającą się z ogromnymi problemami są przedsiębiorcy, którzy zaciągnęli kredyty inwestycyjne bądź obsługują kredyty obrotowe. Wzrost kosztów obsługi kredytów dla jednych może okazać się niewykonalny, co postawi ich wobec groźby bankructwa. Ci, którzy przetrwają, będą zmuszeni do podniesienia ceny na oferowane przez siebie dobra i usługi. To z kolei oznacza dodatkowy impuls inflacyjny.

Euro a sprawa polska

Prezes NBP niedwuznacznie wspomniał o zmianie zasad wymiany euro na złote. Jest to zatem wstęp do polityki stopniowej aprecjacji złotówki (kurs naszej waluty, który dziś wynosi około 4,7 zł za 1 euro, miałby wynosić prawdopodobnie między 4 a 4,4 zł za euro).

Jest to zgodne z interesem importerów oraz grup zawodowych o wysokich dochodach, a sprzeczne z interesem eksporterów. Ubolewam, że 65 proc. eksporterów to firmy z kapitałem zagranicznym, a nie rodzimym. Myśląc jednak z troską przede wszystkim o 35 proc. polskich eksporterów i ich pracownikach uważam politykę aprecjacji złotówki w dobie wysokiej inflacji za gospodarczy sabotaż.

Ekonomiści PeKaO SA szacują, że aprecjacja złotówki do 4,20 za euro obniży inflację na koniec roku o około 1,5 proc. Ich zdaniem gra jest warta świeczki. Moim zdaniem, jeśli koszty w przedsiębiorstwie rosną z powodu inflacji o ponad 10 proc., gdyż należy dodać wzrost cen energii i pochodne tej operacji, a cena eksportowanego dobra jest stała, to przychody polskiego eksportera maleją o ponad 20 proc. Oznacza to, że realizowana stopa zysku przed inflacją wynosiła ponad 25 proc. Mogę śmiało powiedzieć, że taką rentowność osiągało niewielu polskich eksporterów.

@@

Aprecjacja złotówki do poziomu 4,20 zmusi większość właścicieli firm do negocjowania nowych cen (co jest bardzo trudne). Jeśli nie znajdą sposobu na obniżkę kosztów produkcji, staną przed wyborem – sprzedawać bez zysku, ze stratą, przeczekać czy się wycofać. Tak czy inaczej, konkurencyjność polskiej gospodarki maleje. Maleje także potencjał do inwestycji rozwojowych polskich firm. Co więcej, aprecjacja złotówki do poziomu 4,20 złotego zwielokrotnia import dóbr, głównie konsumpcyjnych i zniechęca do podejmowania rodzimej produkcji.

Przy wysokim wzroście kosztów z powodu inflacji aprecjacja złotówki to „cios poniżej pasa”. Polska długookresowa polityka kursu walutowego powinna wzorować się na przykładzie Chin… i kropka.

Stopa rezerw obowiązkowych

Trzecim instrumentem, który zastosował prezes NBP, jest stopa rezerwy obowiązkowej.
Została podniesiona z 2 do 3,5 proc. Tu sprawa jest ewidentna. Banki dostały pretekst do ograniczania kredytu. Nie skala jest najważniejsza, a fakt, że ten instrument został użyty. Należy liczyć się ze zmniejszeniem kredytów inwestycyjnych, szczególnie w sektorze polskiej małej i średniej przedsiębiorczości.

A przecież w 2021 r. w stosunku do 2020 o 6 proc. spadła liczba nowych kredytów inwestycyjnych dla tego sektora. Wartość zadłużenia mikrofirm (zatrudniających do 10 pracowników) pomimo inflacji zmniejszyła się o 1,7 proc. do około 72 mld zł. NBP swoim działaniem ogranicza, a nawet uniemożliwia dostęp do taniego kredytu inwestycyjnego dla polskiej małej i średniej przedsiębiorczości. Uniemożliwia jej rozwój, co jest konieczne dla zahamowania i pokonania inflacji.

Sumując. Terapia, którą już realizuje prezes NBP jest korzystna dla sektora bankowego oraz niekorzystna dla bez mała wszystkich obywateli, dominującej części polskiej przedsiębiorczości oraz budżetu państwa. W tym ostatnim wypadku rosną przecież koszty obsługi długu publicznego. Ale co szczególnie budzi niepokój to fakt, że wymienione tu działania mogą i najprawdopodobniej okażą się nieskuteczne w walce z inflacją. Ta będzie trwała niszcząc polskie rodziny i polskie firmy.

Terapia Premiera

Prześledźmy teraz terapię proponowaną przez premiera i ministra finansów w jednej osobie – Mateusza Morawieckiego. Sprowadza się ona do obniżek stawek podatku VAT na wybrane towary na okres kilku miesięcy, działań powiększających wydatki socjalne (wysoka waloryzacja rent i emerytur, 13. i 14. emerytura, świadczenia dla rodzin z dziećmi i inne).

Wątpię w spadek poziomu inflacji z powodu obniżki stawek VAT. Część producentów i handlowców już wykonała bądź za chwilę wykona woltę polegającą najpierw na podniesieniu cen, a później na ich nieznacznym obniżeniu, żeby nie stracić, a zarobić. Z kolei oszczędności z tytułu zakupu paliw po obniżonej cenie zostaną natychmiast wydane na drożejące dobra, by ustrzec się przed kolejnym wzrostem cen.

Przypomina to podręcznikową odwrotność paradoksu Giffena, gdzie przy rosnącej cenie chleba i stałych lub spadających dochodach, popyt na chleb rósł. Czemu? Bo ludzie zmuszeni do rezygnacji z konsumpcji droższych dóbr, pozostały w kieszeni pieniądz przeznaczali na… dodatkowy bochenek chleba.

Polityka obniżania VAT-u może przynieść negatywne efekty, których rządzący nie biorą pod uwagę. Otóż wysoka inflacja i jednoczesne obniżenie VAT-u ukierunkowują konsumpcję w stronę działań wzmagających popyt i przyspieszających obrót pieniądza. Skutkuje to wzmożonymi zakupami w zagranicznych sieciach handlowych, które konsekwentnie wypierają polski mały i średni handel proponując towary wykreowane i zareklamowane dla klienta na czas kryzysu i inflacji. O ironio, to właśnie zagraniczne sieci handlowe otrzymały setki milionów złotych z tytułu tarcz antykryzysowych od polskiego rządu głoszącego „repolonizację” gospodarki.

Wysoka waloryzacja rent i emerytur (całkowicie uzasadniona) plus polityka socjalna i podwyżki płac „po uważaniu” bądź dla tych, którym „nie chcemy, ale dać musimy” stanowić będą według moich szacunków wydatek przekraczający w tym roku 100 mld zł. Jeśli kontynuowana będzie polityka tarcz w stosunku do wybranych przedsiębiorstw, to należy dodać kolejnych kilkadziesiąt miliardów.

Zestawiając powyższą kwotę z pieniędzmi „ściągniętymi”, odzyskanymi od kredytobiorców widać wyraźnie, że wypływ pieniędzy na rynek będzie pokaźny. A przecież ciągle jeszcze ważą się losy środków unijnych, które zostały przyznane Polsce w budżecie na lata 2021-2027 oraz w planie odbudowy. Jestem pewien, że działania proinflacyjne będą dominowały nad antyinflacyjnymi.

Polska potrzebuje długookresowej strategii gospodarczej i jednocześnie spójnego programu przezwyciężenia inflacji. O programie strategicznym nikt z rządzących nawet nie myśli. Zamiast spójnej koncepcji przezwyciężenia inflacji prezes NBP troszczy się o banki i swoją drugą kadencję, zaś premier zabiega o partyjne poparcie i elektorat, który pomoże mu utrzymać władzę. Terapia zaproponowana przez prezesa Adama Glapińskiego przypomina cykliczną lewatywę.

Terapia premiera i ministra finansów Mateusza Morawieckiego to raczej intensywne dożywianie organizmu. Sprzeczność tych dwóch działań jest oczywista. Dowodzi, że tam gdzie odpowiedzialność rozkłada się na dwóch a raczej trzech decydentów (prezes PiS, premier, prezes NBP) należy mówić o świadomej, grupowej nieodpowiedzialności. Zamiast troski o rozwiązanie problemu i usunięcie jego przyczyn zabiega się o poparcie wybranych grup społecznych. Najgorsze jest to, że koszty takich działań obciążą obywateli i polską przedsiębiorczość. O szybkim końcu inflacji – zapomnijmy.

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Rosja po inwazji na Ukrainę: na skraju głębokiej recesji

Zachodnie sankcje mające na celu osłabienie rosyjskiego systemu finansowego, są istotnym ryzykiem dla gospodarki Rosji. Zarówno sankcje, jak i ostrzeżenie prezydenta Rosji Władimira Putina, że stawia siły odstraszania nuklearnego w „podwyższonym” stanie gotowości, uderzają obecnie w rynki. Spodziewamy się dalszego spadku rosyjskich indeksów giełdowych i dalszej wyprzedaży rubla, co doprowadzi do wyższych cen dóbr importowanych i utrudni spłatę zewnętrznych długów. Widzimy również bezprecedensowe uderzenie w rosyjski eksport, który odpowiada za około 30 proc. PKB kraju.

W nadchodzących miesiącach Rosja doświadczy najprawdopodobniej głębokiej recesji i obecnie wydaje się, że trudno jej będzie odnotować jakikolwiek wzrost w 2022 r.

Jakie sankcje nałożono dotąd na Rosję?

Warte odnotowania dotąd sankcje to te nałożone na Centralny Bank Rosji i system finansowy. We wspólnym oświadczeniu USA, UE, Wielka Brytania i Kanada ogłosiły w sobotę, że wybrane (jeszcze nie podano które) rosyjskie banki będą odcięte od międzynarodowego systemu płatności SWIFT.

Zgodnie ze słowami przewodniczącej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen zamrożenie spowoduje, że banki te zostaną „odłączone od międzynarodowego systemu finansowego” i „efektywnie zablokuje rosyjski eksport i import”. Krok ten, postrzegany ogólnie jako ostateczność, bez wątpienia będzie miał skutki uboczne, np. dla Niemiec, które początkowo były przeciwne temu rozwiązaniu. Import ropy z Rosji odpowiada 34 proc. całości importu tego surowca przez Niemcy, w przypadku gazu jest to już 55 proc.

W krytycznym posunięciu państwa te ogłosiły także, że będą blokować rosyjskiemu bankowi centralnemu możliwość wykorzystana ogromnych rezerw walutowych, których blisko 60 proc. stanowią aktywa nominowane w euro, dolarach amerykańskich i funtach brytyjskich. Przez długi czas przed inwazją utrzymywaliśmy pozytywny pogląd na rubla, w dużej mierze ze względu na rezerwy walutowe Centralnego Banku Rosji, które zarówno odstraszają ataki spekulacyjne, jak i pozwalają na interwencje rynkowe w celu wzmocnienia waluty, kiedy znajdzie się pod presją.

@@

Niemożność banku centralnego do wykorzystana dużej części rezerw stanowi jednak obecnie poważne ryzyko dla stabilności finansowej Rosji. Pojawiły się już doniesienia, że Rosjanie masowo wypłacają duże ilości gotówki, co jest sygnałem ostrzegawczym, że może następować run na banki, czyli paniczne wypłacanie środków w obawie przed niewypłacalnością podmiotów.

Decydenci w Rosji sięgnęli po mocne środki, by wzmocnić rubla, w szczególności podwyżkę stóp procentowych. Ruch o 1050 punktów bazowych zapewnił tymczasowe wsparcie walucie, lecz stanowi ryzyko dla wzrostu gospodarczego, podczas gdy rosyjska gospodarka wciąż jest w trakcie odbudowy po pandemii COVID-19. Istnieje również granica, do której mogą rosnąć stopy, i jeśli bank nie wykorzysta większości swoich rezerw walutowych, dalsze straty rubla są naszym zdaniem wysoce prawdopodobne.

Jakie są ekonomiczne implikacje sankcji?

W tym momencie wpływ konfliktu na globalny wzrost postrzegamy jako stosunkowo niewielki. Poza Rosją i Ukrainą największe skutki odczują naszym zdaniem kraje, które są w dużej mierze zależne od rosyjskiego eksportu energii i surowców, w szczególności kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Eksport do Rosji, do sprzymierzonej z nią Białorusi i zaatakowanej Ukrainy odpowiada za ponad 2 proc. PKB Węgier, Polski i Czech (dane za 2019 r.). Jednocześnie kraje te importują większość gazu z Rosji – Polska około 70 proc.

Zależność ta jest znacznie mniejsza w przypadku większości krajów strefy euro i dość znikoma dla Wielkiej Brytanii (poniżej 5 proc.). Dla głównych krajów, które są w małym stopniu zależne od handlu z Rosją, najpoważniejszym ryzykiem jest pogorszenie sentymentu do ryzyka i zaufania konsumentów. Uważamy, że będzie to mieć prawdopodobnie niewielki i raczej przejściowy wpływ na PKB.

Ogólnie postrzegamy premię za ryzyko związaną z rosyjską inwazją jako najbardziej niekorzystną dla walut krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Z drugiej strony spektrum są waluty zależne od ropy i dolar amerykański ze względu na jego status bezpiecznej przystani i względną izolację od rosyjskiej gospodarki.

Wpływ na rynek walutowy

W dniu 28 lutego na ukraińsko–białoruskiej granicy odbyły się rozmowy między delegacjami z Rosji i Ukrainy, które nie zaowocowały zawieszeniem ognia, ale mają być kontynuowane w kolejnych dniach. Dotychczasowa reakcja rynku walutowego sugeruje, że inwestorzy mają nadzieję, że wojna zakończy się stosunkowo szybko. Zmienność głównych par walutowych wzrosła w ostatnim czasie, lecz wciąż pozostaje raczej ograniczona, biorąc pod uwagę obecne i historyczne standardy.

Niewątpliwie do tej pory najbardziej godny uwagi ruch wykonał sam rubel, który w poniedziałkowy poranek 28 lutego – po weekendzie, podczas którego zachodnie państwa nakładały kolejne sankcje – spadł w pewnej chwili o niemal 30 proc. względem dolara, osiągając rekordowo niski poziom. Waluta odrobiła jednak około połowy strat po tym, jak Centralny Bank Rosji ogłosił ponad dwukrotną podwyżkę swojej referencyjnej stopy procentowej z 9,5 proc. do 20 proc. (co m.in. zmniejsza atrakcyjność spekulacji przeciwko walucie).

@@

Na rynku walutowym dominuje tryb risk off, który oznacza, że inwestorzy preferują mniej ryzykowne waluty (bezpieczne przystanie) zamiast walut rynków wschodzących. Podobnie jak w czasie początkowej wyprzedaży w czwartek rano największe straty spośród walut rynków wschodzących odnotowały w poniedziałek waluty krajów Europy Środkowo-Wschodniej, w szczególności złoty polski, forint węgierski i korona czeska. Ogólnie waluty europejskie radzą sobie od weekendu gorzej.

Dolar amerykański stał się dla inwestorów bezpieczną walutą pierwszego wyboru, wyprzedzając jena japońskiego i franka szwajcarskiego. Przypisujemy to dużej samowystarczalności amerykańskiej gospodarki w porównaniu do innych podobnych, szczególnie europejskich, oraz postrzeganie możliwego wpływu kryzysu na plany podwyżek stóp procentowych jako mniejszy niż w przypadku Europejskiego Banku Centralnego.

Reakcja złotego

Polski złoty jest jedną z walut, które doświadczyły największej wyprzedaży w odpowiedzi na rosyjską inwazję na Ukrainę. We wtorek 1 marca złoty znalazł się na najsłabszym poziomie od 2009 r., dobijając do poziomu 4,80. Biorąc jednak pod uwagę otoczenie inflacyjne oraz to, że obecna sytuacja w krótkim terminie będzie oddziaływała w kierunku silniejszego wzrostu cen, uważamy, że Narodowy Bank Polski z uwagą obserwuje sytuacje i powinien podjąć kroki zmierzające do ograniczenia presji na walutę, jeśli sytuacja ulegnie pogorszeniu. W tym kontekście sygnały jeszcze w zeszłym tygodniu zaczął wysyłać jego czeski odpowiednik, deklarując możliwość podjęcia działań w celu ustabilizowania sytuacji.

Autorzy: Enrique Diaz-Alvarez, Matthew Ryan, Roman Ziruk, Itsaso Apezteguia – analitycy Ebury

Informacje w tekście według stanu na 1 marca 2022 r.

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Mgliste perspektywy przedsiębiorczości

Inflacja dla obywateli i firm – wiemy to z doświadczeń i opisów historii gospodarczej – ma niszczycielski wpływ na dochody i poziom życia grup pracowniczych, szczególnie tych, których płace są najniższe. Negatywnie wpływa na stan oszczędności zgromadzonych przez obywateli i firmy, a w konsekwencji na nastroje społeczne i skłonność do inwestowania, czyli podejmowania działań naprawczych w gospodarce. Inflacja zachęca do działań spekulacyjnych i bezprawnych mających na celu szybkie wzbogacenie się nielicznych, ale uprzywilejowanych – kosztem wielu uczciwie pracujących.

Dlatego obowiązkiem rządzących, mających poczucie odpowiedzialności wobec narodu i państwa jest natychmiastowe przeciwdziałanie inflacji, przywrócenie porządku, bezpieczeństwa, pomyślnych prognoz i oczekiwań u obywateli i przedsiębiorców.

Pomni tych doświadczeń powinniśmy z największą troską podjąć skuteczne działania przeciwko inflacji, a następnie uzgodnić strategię rozwoju społecznego i gospodarczego na pokolenie. Za błąd NBP uznaję bezwolne naśladowanie i opóźnione kopiowanie decyzji i działań banków zachodnich i FED-u polegające na podnoszeniu stopy procentowej.

Skąd wzięła się inflacja?

Rozpocząć należy od diagnozy wysokiej inflacji w Polsce. Moim zdaniem przyczyny tego zjawiska można podzielić się na dwie grupy: niezależne od rodzimych decydentów, czyli wynikające z globalnych i regionalnych zmian w świecie i bezpośrednio zależne od działań i zaniechań rządzących Polską polityków oraz NBP. Trzeba dobitnie powyższe błędy wskazać, wymienić winnych, którzy je popełnili.

@@

Brak rzetelnej analizy zagrożeń, lekceważenie sygnałów ostrzegawczych, cyniczne, propagandowe przechwalanie się własną nieomylnością, niechęć do uwzględniania opinii krytycznych prezentowanych przez naukowców, działaczy gospodarczych i przedsiębiorców – oto pierwsza z przyczyn popełnionych błędów.

Za drugą należy uznać doktrynę zjednywania przychylności wybranych grup społecznych poprzez politykę rozdawnictwa, błędnie rozumianą politykę socjalną. 500 plus, dopłaty do wakacji, wyprawki szkolne, zapowiadane dopłaty do energii i inne skutkują tym, że maleje motywacja do podejmowania pracy. Dziś w rodzinach pracowniczych płace stanowią około 50 proc. dochodu, zaś dopłaty z polityki socjalnej przekraczają 30 proc. Taka proporcja skłania część obywateli do zadania sobie pytania – czy jest sens pracować? Tym bardziej że po przekroczeniu określonego poziomu dochodów z pracy traci się tytuł do zasiłków, co skutkować może zmniejszeniem łącznego dochodu.

Szczególnie ważną, a pomijaną w debacie publicznej przyczyną inflacji jest urzędowe podnoszenie płacy minimalnej. Doktryna ta realizowana zwłaszcza w dobie kryzysu skutkuje rozerwaniem więzi między społeczną dynamiką wzrostu dochodów a tempem wzrostu wydajności pracy. W ciągu sześciu lat, od 2015 r., płaca minimalna wzrosła o ponad 70 proc. W tym czasie wydajność pracy zwiększyła się nieznacznie, a podczas epidemii i kryzysu nawet spadła.

Dekretowe podnoszenie płacy minimalnej konfliktuje załogi w przedsiębiorstwach oraz zatrudnionych w różnych branżach gospodarki. ¯ądania płacowe ze strony pracowników o wyższych kwalifikacjach, w pełni uzasadnione, nakręcają spiralę inflacji. W sumie prowadzi to do wzrostu kosztów wytwarzania, obniża rentowność, pogarsza konkurencyjność polskich przedsiębiorstw.

Od czego zacząć?

Na pierwszym miejscu stawiam działania i decyzje, które należy podjąć natychmiast, a których celem jest uspokojenie nastrojów społecznych, przywrócenie zaufania obywateli do rządzących. Trzeba przeciwdziałać „ucieczce od pieniądza”, wywozowi oszczędności i kapitałów zagranicę, inwestowaniu w niskorentowne, tzw. bezpieczne nieruchomości.

Najlepszym środkiem do realizacji tego celu jest ustawa o waloryzacji depozytów i lokat bankowych o urzędowy wskaźnik inflacji na koniec roku kalendarzowego. Jeśli ktoś ma w banku przez rok 100 tysięcy złotych, a stopa inflacji wyniosła 5 proc., to zostanie mu dopisane na koncie 5 tysięcy złotych. ¬ródłem finansowania waloryzacji powinny być dodatkowe dochody budżetu państwa z tytułu wpływów podatkowych wynikających ze wzrostu cen powyżej założonego poziomu inflacji.

Waloryzacja a podwyżka stopy procentowej NBP

Jak poważny jest problem, niech świadczą dane. Obywatele i banki mają zdeponowane ponad 1,5 biliona złotych (1500 mld zł). Inflacja w wysokości 5 proc. unicestwia, powtarzam – unicestwia 75 mld złotych rocznie. Taka kwota znika. Zatem troska o oszczędności to działanie natychmiastowe, które obywatelom przywraca wiarę w sens oszczędzania, inwestowania z namysłem. Także banki uzyskują sygnał służący racjonalizacji przez nie polityki kredytowej, oprocentowania depozytów, lokat, pożyczek.

Drugim ważnym pozytywem waloryzacji w przeciwieństwie do podniesienia stopy procentowej przez NBP jest uniknięcie podrożenia kredytu. To fundamentalna sprawa dla blisko 3 milionów polskich rodzin, które zadłużyły się na 20-30 lat biorąc pożyczki na mieszkanie lub dom. Obsługa tej pożyczki w przypadku waloryzacji nie podrożeje, a nawet jeśli, to nie tak znacznie jak przy zmianie stopy procentowej NBP i reakcji na nią banków komercyjnych.

Trzecim czynnikiem jest fakt, że hamowanie inflacji przez wzrost stopy procentowej oznacza droższą obsługę kredytów już zaciągniętych przez przedsiębiorstwa. Często będzie to skutkować wzrostem cen produkowanych przez nie wyrobów jako reakcją na spadającą zyskowność. A zatem, zamiast przeciwdziałać inflacji mamy do czynienia z jej stymulowaniem.

@@

Dla zdecydowanej większości polskich małych i średnich przedsiębiorców podrożenie kredytu spowoduje spadek rentowności, a poprzez zmniejszenie zysku ograniczenie możliwości inwestycyjnych. Za najgorszą konsekwencję wzrostu stopy procentowej w stosunku do polskich przedsiębiorstw uznaję właśnie zniechęcanie do zaciągania kredytów inwestycyjnych, a tym samym osłabianie koniunktury. A przecież jako polscy przedsiębiorcy mamy najniższy w Europie wskaźnik inwestycji prywatnych. Wynosi on około 12 proc. PKB.

Czwartym powodem jest fakt, że obsługa długu publicznego w przypadku wzrostu stopy procentowej NBP drożeje. Idzie tu o ogromne kwoty liczone w dziesiątkach miliardów złotych. Budżet państwa będzie musiał wygospodarować dodatkowe środki bądź to podnosząc podatki, bądź to rezygnując z wydatków na programy społeczne lub inwestycje. Pamiętać należy, że ponad połowa polskiego zadłużenia „jest w posiadaniu” kapitału zagranicznego. Zatem to on stanie się beneficjentem wyższej stopy procentowej, zwiększy się zysk banków bez dodatkowego nakładu pracy. Doświadczenie uczy, że tak zarobione pieniądze zamiast inwestować w Polsce… banki wytransferują zagranicę.

Przeciwnie do podwyższania stopy procentowej NBP – waloryzacja ma dodatni wpływ na banki. Nie premiuje ich za bezczynność, jak ma to miejsce w przypadku podniesienia stopy procentowej. Już trzeci kwartał 2021 r. pokazał, czym jest dla banków „przyjazna” polityka NBP. ING zarobiło o 45 proc. więcej w porównaniu do roku 2020, czyli 638 mln zł, PeKaO o 70 proc. więcej, czyli 631 mln zł. Banki komercyjne automatycznie podnoszą oprocentowanie kredytów. Co gorsza te same banki, nie miejmy złudzeń, nie dokonują żadnych podwyżek oprocentowania wkładów na kontach klientów.

Sumując. Waloryzacja oszczędności jako pierwszy ruch przeciwdziałania inflacji spowoduje silny efekt psychologiczny i społeczny. Obywatele odzyskają zaufanie do rządzących. Będą mieli dowód, że w trudnych czasach władza z troską myśli o losie „prostego człowieka”. Obywatele natomiast przekonają się, że ich postawa racjonalnego oszczędzania jest mądra i służy im samym, wspólnocie Polaków i państwu.

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Brytyjska tarcza antykryzysowa na tle polskich rozwiązań dla przedsiębiorców

Tylko skąd te protesty przedsiębiorców i jak wygląda sytuacja w innych krajach, w których Polacy także prowadzą działalność. Porównujemy realne wsparcie biznesowe firm na rynku brytyjskim i rodzimym. Na pierwszy rzut oka spójrzmy na wartości bezwzględne. Liczby mówią same za siebie.

Brytyjski rząd deklaruje wsparcie w ramach tarczy antykryzysowej o łącznej wartości przekraczającej 1,7 bln zł.
W takim zestawieniu polskie 300 mld zł, choć nadal imponujące wydaje się zaledwie ułamkiem w morzu potrzeb. Warto jednak mieć świadomość, że krajowa tarcza antykryzysowa w relacji do PKB, to według różnych szacunków od 10 do 15 proc. Patrząc pod tym kątem, nie wygląda to źle.

Tarcza nie musi być duża. Wystarczy, że będzie skuteczna

Mówi się, że wielkość tarczy nie jest najważniejsza. Rządy wielu państw w tym Polski już kilkukrotnie korygowały wartość szacowanego wsparcia z uwagi na niekorzystny scenariusz rozwoju pandemii. Wszyscy zgodnie twierdzą, że najważniejsze jest, aby mechanizm przyznawania pomocy działał sprawnie i bez zbędnej zwłoki. W przypadku wielu firm ten czas może okazać się kluczowy.

Brak pomocy może spowodować duże trudności, a nawet upadek firm i likwidację miejsc pracy, a to jest scenariusz, którego wszyscy chcą uniknąć. Wsparcie gospodarki w takich okolicznościach wydaje się najlepszym możliwym rozwiązaniem.
Nawet rząd brytyjski zdecydował się dotować miejsca pracy swoich obywateli. Dużą swobodę w zakresie realizacji programów pomocowych daje możliwość skorzystania z technologii, z którą przedsiębiorcy pracują od lat.

Wszystkie procedury związane z ubieganiem się o środki zarówno w Polsce, jak i w Wielkiej Brytanii są zoptymalizowane pod kątem składania wniosków online. To znaczne usprawnienie. Polscy przedsiębiorcy doceniają ten fakt. Składanie wniosków w Polsce za pośrednictwem bankowości elektronicznej zostało ogólnie uznane za rozwiązanie właściwe. Jednak jak to zwykle u nas bywa, pojawiło się, ale i doszło do protestów, których gdzie indziej nie było.

O co chodzi z tymi polskimi wnioskami?

Na wstępie docenić trzeba koncepcję składania wniosku o wsparcie w formie oświadczenia i to, że do takiego wniosku nie trzeba dołączać żadnych załączników. To naprawdę spore ułatwienie, które wśród polskich przedsiębiorców i firm księgowych, które ich obsługują, wywołało niemałe zadowolenie. Dzięki temu kolejne wnioski napływają do instytucji pośredniczących w szybkim tempie, a na rynek trafiło już sporo ponad 40 mld zł w formie środków wspierających utrzymanie miejsc pracy i różnego rodzaju subwencji oraz zwolnień, które mają na celu wzmocnić płynność finansową przedsiębiorstw różnej wielkości.

Jednakże początki były trudne i nie wszyscy przedsiębiorcy otrzymali należne im wsparcie wtedy, gdy go najbardziej potrzebowali. Jak wskazują doświadczenia firm obsługujących przedsiębiorców, wnioski okazały się zbyt skomplikowane. Niektórzy mieli problem z podaniem właściwych danych, głównie ze względu na brak precyzyjnych informacji i definicji ujednolicających niektóre z pojęć. Dobrym przykładem jest algorytm do obliczenia wielkości zatrudnienia, który nie pozwala uwzględnić wszystkich zleceniobiorców i zwraca wartości ułamkowe, których nie przyjmuje się we wniosku.

@@

Polskie problemy

W przypadku najbardziej zagrożonych małych przedsiębiorców problemów jest znacznie więcej. Nie do końca jasne dla wszystkich było, jak określić obrót firmy. Przedsiębiorcy mieli problem z rozstrzygnięciem na etapie wypełniania wniosku czy podawać kwotę netto, czy brutto i czy uwzględniać zaliczki. Problemem okazały się też nieopłacone faktury VAT, które w metodzie kasowej nie mogą stanowić przychodu. Opóźnienie należnych płatności związane z pandemicznym spowolnieniem spowodowało różnice w danych deklarowanych we wnioskach i rozliczanych przez wielu przedsiębiorców.

Ponadto, problemem okazały się też pliki JPK przedsiębiorców rozliczających się w formie VAT-marża. Sprawdzanie deklaracji przychodów netto z deklaracją wykazaną w JPK VAT nie do końca odpowiada rzeczywistemu poziomowi obrotów, co znacznie obniża poziom dostępnego dofinansowania. Problemy z wnioskami można by wyliczać dłużej. Warto jednak wspomnieć jeszcze o opóźnieniach w rozpatrywaniu wniosków, które najpierw muszą być kompleksowo sprawdzone i zweryfikowane z danymi zaksięgowanymi przez skarbówkę. Wszystko to powoduje spory ferment wokół realizacji szczytnej idei wsparcia gospodarki.

W Wielkiej Brytanii bez problemów

Polskie problemy z tarczą antykryzysową wydają się wyjątkowo niezrozumiałe szczególnie dla przedsiębiorców, którzy prowadzą biznes także w innych jurysdykcjach podatkowych. Okazuje się, że angielska firma założona przez Polaka otrzymuje wsparcie na takich samych prawach jak każdy inny brytyjski przedsiębiorca. Przedsiębiorcy z doświadczeniem na obu rynkach nie mają żadnych wątpliwości, że system ratowania biznesu i miejsc pracy w Wielkiej Brytanii jest po prostu skuteczny. Nie chodzi tu o to, że rząd brytyjski dysponuje prawie sześciokrotnie większymi środkami.

Angielskie firmy prowadzone przez Polaków i obsługujące je biura, mówią wprost, procedura w Anglii jest przyjazna i nosi znamiona akcji ratunkowej. W takich warunkach ubieganie się o wsparcie wydaje się naturalne. Nikt nie ma problemu z wypełnieniem wniosków. Przedsiębiorcy nie są traktowani jak oszuści. Składanie aplikacji o wsparcie online przez system brytyjskiej skarbówki jest szybkie, a przyznanie wsparcia odbywa się niemal automatycznie. To spora różnica w porównaniu do i tak niezłych polskich realiów. Porównując wsparcie na obu rynkach, można mówić o swoistym poczuciu komfortu w przypadku ubiegania się o wsparcie w Wielkiej Brytanii.

Podsumowując

W kraju mamy do czynienia ze sporą sztywnością systemu, która wynika z braku zaufania do przedsiębiorców. Spore emocje wokół tematu powodują, że niektórzy mówią wręcz o braku zaufania, skąpstwie, celowym utrudnianiu szybkiego złożenia skutecznego wniosku i jak zawsze o zbyt rozdmuchanej biurokracji w polskich urzędach.

Normalizacja sytuacji związanej z pandemią i stopniowe znoszenie ograniczeń budzą wiarę w to, że wszystko w końcu wróci do normy. Jednak wydaje się, że warto zrewidować sposób dystrybucji wsparcia, gdyby okazało się nagle, że konieczne jest szybkie wprowadzenie na rynek kolejnych transz środków pomocowych.

Autorka zarządza kancelarią prawno-podatkową Admiral Tax
 

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Czy grozi nam wzrost inflacji?

Głównym zmartwieniem władz staje się pobudzenie inflacji. I okazuje się, że to zadanie wcale nie jest takie łatwe. Jeden z poprzednich szefów amerykańskiej Rezerwy Federalnej rozważał nawet, zapewne żartem, rozrzucanie pieniędzy z helikopterów w celu pobudzenia inflacji. Ku zaskoczeniu wielu ekonomistów, nawet szalony dodruk pieniądza z okresu kryzysu finansowego w 2008 r. nie spowodował wzrostów cen. Banki centralne, zachęcone tym faktem, od tego czasu nieustannie zwiększają bazę monetarną. Dla wielu krajów stało się to wygodnym sposobem na finansowanie wzrostu wydatków publicznych.

Teoria i praktyka

Teoria ekonomiczna zaproponowana na przełomie XIX i XX wieku przez amerykańskiego ekonomistę Irvinga Fishera zakładała spadek wartości pieniądza w wyniku wzrostu jego ilości w obiegu. Przed 2008 rokiem bardzo niewielu ekonomistów miało odwagę ją negować. Słusznie zresztą, równanie Fishera jest bez wątpienia ekonomiczną oczywistością.

Co więc stało się w roku 2008? Dziś ekonomiści uważają, że znają odpowiedź. Fakt, że pieniądz został formalnie wyemitowany przez bank centralny, nie oznacza, że ktoś go zarobił i może wydać. Jeżeli wyemitowany pieniądz pozostaje w systemie bankowym, nie wpłynie na wartość wskaźnika inflacji. Aby inflacja wzrosła, banki komercyjne muszą pożyczyć wydrukowane pieniądze konsumentom lub przedsiębiorstwom. A banki doskonale wiedzą o tym, że w czasie kryzysu ryzyko kredytowe wzrasta. W związku z tym zaostrzają kryteria dla potencjalnych kredytobiorców. Również konsumenci i przedsiębiorcy w czasie kryzysu nie mają apetytu na kredyt. Wolą poczekać z zakupami i inwestycjami na lepsze czasy.

W teorii, zwiększenie podaży pieniądza jest czynnikiem inflacyjnym, jej zmniejszenie powinno mieć skutki deflacyjne. Drugim czynnikiem kształtującym wartość pieniądza jest prędkość jego obrotu. Jej zwiększenie napędza inflację, podczas gdy zmniejszenie ma skutek odwrotny. Oznacza to, że jeżeli wraz ze wzrostem podaży pieniądza, wzrośnie jego prędkość obrotu, nie zaobserwujemy zwiększonej inflacji. Prędkość obrotu jest pozytywnie skorelowana ze wzrostem gospodarczym, a więc – z reguły uważa się, że inflację zaobserwujemy wtedy, gdy wzrost bazy monetarnej jest większy od wzrostu PKB.

@@

Obecny kryzys

W odniesieniu do obecnego kryzysu czynnikiem pobudzającym inflację, bez wątpienia jest wzrost ilości pieniądza w obiegu. NBP przeznacza ogromne kwoty na wspieranie płynności sektora bankowego. Z kolei rząd próbuje aktywnie wspierać przedsiębiorstwa. Sama emisja obligacji Narodowego Funduszu Rozwoju o wartości 100 mld zł, przeznaczona na program tarczy antykryzysowej, powiększa bazę monetarną M3 o prawie 9 proc. w porównaniu ze stanem na koniec stycznia 2020.

Podobna kwota, w ciągu najbliższych lat ma być wydana na program „Czyste powietrze". Kolejne 100 mld zł jest wart program budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego. Wpływy z podatków nie zapewnią budżetowi państwa takich kwot. Oznacza to, że baza monetarna może w najbliższych latach wzrosnąć o kilkadziesiąt procent.

Spowolnienie gospodarcze

Z kolei podstawowym czynnikiem deflacyjnym jest obserwowane na całym świecie spowolnienie gospodarcze. W przypadku Stanów Zjednoczonych wartość produktu krajowego brutto spadła w kwietniu o ponad 12 proc. w porównaniu z marcem oraz o 16,5 proc. w porównaniu z lutym tego roku. Był on też o prawie 14 proc. niższy niż w kwietniu 2019. Wielkość amerykańskiego PKB w ciągu dwóch miesięcy skurczyła się poziomu notowanego w 2016 r. GUS nie opublikował jeszcze danych dla polskiej gospodarki, ale wiemy na przykład, że wartość sprzedanej produkcji  przemysłowej w kwietniu spadła o prawie 25 proc. w porównaniu z marcem. W tym samym czasie ilość zarejestrowanych bezrobotnych wzrosła o 6,2 proc. Obniżenie poziomu aktywności gospodarczej powoduje spadek prędkości obiegu pieniądza, co przynosi skutki deflacyjne.
Na razie, według dostępnych danych, zarówno na świecie, jak i w Polsce przeważają deflacyjne skutki kryzysu. Polski wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych spadł o 0,1 proc. w kwietniu i 0,2 proc. w maju. W USA, w maju było to 0,1 proc.

Jest jednak dość jasne, że po całkowitym odmrożeniu gospodarki prędkość obiegu pieniądza znacząco się zwiększy, co w połączeniu ze wzrostem jego ilości w obiegu powinno doprowadzić do dynamicznego wzrostu inflacji. Wątpliwe jest, czy w ciągu najbliższych kilku lat osiągniemy kilkudziesięcioprocentowy wzrost gospodarczy, tym bardziej że powinien on być liczony w stosunku do stanu sprzed kryzysu. Ilość pieniądza w stosunku do wielkości PKB bez wątpienia wzrośnie. W dodatku władze będą się obawiać jej zmniejszenia i spowodowania spowolnienia gospodarczego.

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie tarcza a atrapa

W przedstawionych przez „ich troje” – rząd, Narodowy Bank Polski, Związek Banków Polskich propozycjach nie ma ani strategii, ani oręża do pokonania kryzysu. A przecież jesteśmy dopiero w przededniu najostrzejszej jego fazy, która z całą mocą uderzy w polską małą, średnią a też dużą przedsiębiorczość.

Szczyt profesjonalizmu

Krytycznie oceniam przedstawiony przez premiera i prezesa NBP program pod nazwą „tarcza antykryzysowa”. To, co opowiada w mediach prezes NBP Adam Glapiński, zapewnia mu bezapelacyjne zwycięstwo w turnieju o najlepsze, nie jedno, ale wiele powiedzeń roku i mistrzostwo w zmienności poglądów. 12 marca prezes NBP prognozował dynamikę PKB w 2020 r. na 3,2 proc., a inflację na 3,7 proc. O kryzysie mówił: „Trochę się pogorszy… nie ma mowy o recesji”. Pięć dni później wezwał przedsiębiorców do… „obniżenia wynagrodzeń na określony czas”.

Aż korci zapytać, czy podobną propozycję złożył otaczającym go, wysoko opłacanym pracownicom. 18 marca prezes skorygował swoje szacunki co do tempa wzrostu PKB na około 1,6 proc. i arbitralnie oświadczył, że „najbardziej pesymistyczne prognozy NBP nie przewidują wejścia w recesję”. Szczytem profesjonalizmu i odpowiedzialności za słowo było stwierdzenie… „fizycznej gotówki mamy nieprzebrane ilości w swojej rezerwie”.

Przecieram oczy i pytam – co sobie pomyśli przeciętny obywatel? Może zechce przejść na utrzymanie pana prezesa. Czy ktoś, kto nie potrafi odpowiedzialnie ważyć słów w krytycznym momencie, powinien odpowiadać za stan i los naszych pieniędzy?

Kopiuj-wklej

Przejdźmy do analizy propozycji antykryzysowych. Zaproponowane rozwiązania są bez mała kopią terapii zastosowanej w roku 2008 w reakcji na kryzys systemu bankowego na świecie. Rzecz w tym, że kryzys roku 2008 powstał w wyniku załamania się wiarygodności sektora bankowego, a obecny dotyka przede wszystkim sfery realnej gospodarki: przedsiębiorstw produkcyjnych, firm usługowych oraz prowadzących jednoosobową działalność gospodarczą. Dopiero konsekwencją zapaści w sferze realnej gospodarki może być pogorszenie sytuacji w systemie bankowym i instytucjach finansowych.

Zatem zastosowana terapia służąca zabezpieczeniu płynności w bankach komercyjnych nie jest adresowana do tych, którzy obecnie najmocniej odczuwają skutki kryzysu. Co więcej, banki charakteryzuje tzw. nadpłynność, czyli nadmiar „bezczynnego” pieniądza, który jest deponowany w NBP. Według najskromniejszych szacunków jest to kwota ponad 80 miliardów złotych. Dokładanie bankom pieniędzy w tej sytuacji przypomina smarowanie smalcem kromki
z masłem.

A chodzi o niebagatelną kwotę około 150 mld zł, która w wyniku działań rządu i NBP znajdą się w dyspozycji banków komercyjnych. Nie miejmy złudzeń. Tylko niewielka część zostanie uruchomiona dla wsparcia polskich przedsiębiorstw. Przekazanie tych pieniędzy bankom, a nie bezpośrednio potrzebującym firmom to błąd skazujący na czekanie tych, którzy czekać nie mogą. Mówiąc wprost – to wyrok na wiele polskich małych i średnich przedsiębiorstw.

Nie mam wątpliwości, że zasilenie banków tak ogromnymi funduszami przełoży się na powiększenie ich zysków. Nie będą to zyski wygospodarowane, a raczej podarowane przez polskie władze. Dlatego też należy zrobić wszystko, by zapobiec ich możliwemu transferowi zagranicę.

Brak horyzontu

To, czego mi brak w pakiecie rządowym to jasno zarysowanego horyzontu czasowego, w którym powinna funkcjonować pomoc dla przedsiębiorców. Przy optymistycznym założeniu, że kryzys potrwa trzy miesiące, następne trzy należy potraktować jako okres „lizania ran”, podejmowania działalności na nowo, przywracania płynności produkcji. Do nowego roku – wciąż optymistycznie kalkulując – będzie trwała rekonwalescencja po kryzysie. Jeśli tak, to propozycje i działania rządu powinny być zorientowane i rozłożone właśnie na tak długi okres.

Dlatego pakiet dotyczący ochrony miejsc pracy szacowany na 30 mld zł to kropla w morzu potrzeb. Prolongata spłat składek ZUS-u na okres 3 miesięcy to przerzucenie na przedsiębiorców, głównie w usługach, pełnych kosztów „postojowego”, wprowadzonego wszak decyzją rządu. Kwota 5 tys. zł warunkowego, umarzalnego wsparcia dla utrzymujących zatrudnienie w firmach brzmi jak żart i może wzbudzić cierpki komentarz, a częściej dorożkarską „wiąchę”. Podobnie rzecz się ma z ofertą jednorazowego gwarantowanego zasiłku w kwocie 2 tys. zł dla samozatrudnionych.

Dbałość o swoich

Rząd jednocześnie troszczy się o swoich. Polski Fundusz Rozwoju stanie się dysponentem Funduszu Gwarancji Płynnościowych na kwotę 8,5 mld zł. Przypomnę, że PFR „zasłużył się” inwestowaniem naszych pieniędzy w hiszpańską firmę produkującą autobusy. Rozwiązaniem, które uznać należy za pożądane i akceptowane przez przedsiębiorców jest pakiet pomocowy w postaci gwarancji, pożyczek i ulg udzielanych przez Bank Gospodarstwa Krajowego. O dziwo, w propozycjach rządu nie ma wzmianki o podobnych obowiązkach, które powinien wziąć na siebie największy bank polski PKO BP.

Największą wadą proponowanych rozwiązań jest ich uznaniowość. Potrzebne są działania natychmiastowe, radykalne, a nie zależące od decyzji urzędnika skarbówki, ZUS-u bądź banku. Potrzebne są realne środki finansowe na kontach przedsiębiorstw, a z drugiej strony czytelna lista zwolnień, umorzeń bądź prolongat podatków, składek, opłat, kosztów obsługi kredytów i innych. Nie czas na biurokratyczną papierologię.

@@

Fundusz Inwestycji Publicznych

Niepoważnie wyglądają obietnice rządu o utworzeniu Funduszu Inwestycji Publicznych, który ma zostać wyposażony w 30 miliardów złotych. Dla przykładu w Wielkiej Brytanii rząd natychmiast oddał do dyspozycji przedsiębiorców ponad 300 mld GBP, a na lata 2020-2024 zadeklarował inwestycje infrastrukturalne, antykryzysowe w wysokości 600 mld GBP. Po przeliczeniu na polskie złote jest to kwota około 3.000 mld zł – czyli ponad 100 razy większa od polskiej. Oto skala przewagi nad nami, jaką będą mieli mądrzejsi… po kryzysie. Niezbędna jest wielokrotnie większa kwota przeznaczona na inwestycje infrastrukturalne.

Powinien powstać fundusz w oparciu o środki budżetowe, z którego kredytowane będą także inwestycje samorządów. Tak poniesione nakłady powinny być następnie umarzane. Bez sporządzenia imiennej listy: co, kiedy, na jaką kwotę ma zostać zbudowane, opowieści o nakładach inwestycyjnych rządu to tylko słowa. W tym miejscu warto przypomnieć, że zlikwidowany powinien zostać tzw. podatek Belki, który uwolniłby środki finansowe przedsiębiorstw.

W trosce o inwestycje rządowe i prywatne władze powinny również podjąć niezbędne kroki, by powstrzymać transfer kapitału z Polski.
Należy przypomnieć, że ponad 32 mld zł z zadeklarowanej przez rząd kwoty to nic innego, jak należne Polsce ponad 7 mld euro z planu wydatków UE na lata 2015-2021, których rząd nie potrafił wydać i którym groziło, że przepadną. A środki te już kilka lat temu miały trafić do polskich rolników i firm takich jak Ursus, którym dziś grozi bankructwo.

Sumując. W propozycjach rządu i NBP nie widać „metody”, która powinna obowiązywać władze chcące rozwiązywać problemy danych środowisk w czasie kryzysu. Ani rząd, ani NBP nie zaprosili reprezentacji polskiej przedsiębiorczości do rozmów i przedstawienia własnych propozycji. Zachowali się w myśl reguły „władza wie lepiej”. Według mnie popełnili kardynalny błąd. Zapomnieli, że „próżność i pycha kroczą przed upadkiem”.

Autor: doktor nauk ekonomicznych, stypendysta Sorbony. Doradca ekonomiczny premiera Jana Olszewskiego. Były poseł na Sejm i europarlamentarzysta. Autor publikacji o tematyce gospodarczej. Prywatny przedsiębiorca
 

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie tarcza antykryzysowa a atrapa

W przedstawionych przez „ich troje” – rząd, Narodowy Bank Polski, Związek Banków Polskich propozycjach nie ma ani strategii, ani oręża do pokonania kryzysu. A przecież jesteśmy dopiero w przededniu najostrzejszej jego fazy, która z całą mocą uderzy w polską małą, średnią a też dużą przedsiębiorczość.

Krytycznie oceniam przedstawiony przez premiera i prezesa NBP program pod nazwą „tarcza antykryzysowa”. To, co opowiada w mediach prezes NBP Adam Glapiński, zapewnia mu bezapelacyjne zwycięstwo w turnieju o najlepsze, nie jedno, ale wiele powiedzeń roku i mistrzostwo w zmienności poglądów. 12 marca prezes NBP prognozował dynamikę PKB w 2020 r. na 3,2 proc., a inflację na 3,7 proc. O kryzysie mówił: „Trochę się pogorszy…nie ma mowy o recesji”. Jednak pięć dni później wezwał przedsiębiorców do … „obniżenia wynagrodzeń na określony czas”.

Aż korci zapytać, czy podobną propozycję złożył otaczającym go, wysoko opłacanym pracownicom. 18 marca prezes skorygował swoje szacunki co do tempa wzrostu PKB na około 1,6 proc. i arbitralnie oświadczył, że „najbardziej pesymistyczne prognozy NBP nie przewidują wejścia w recesję”. Szczytem profesjonalizmu i odpowiedzialności za słowo było stwierdzenie… „fizycznej gotówki mamy nieprzebrane ilości w swojej rezerwie”. Przecieram oczy i pytam – co sobie pomyśli przeciętny obywatel? Może zechce przejść na utrzymanie pana prezesa. Czy ktoś, kto nie potrafi odpowiedzialnie ważyć słów w krytycznym momencie, powinien odpowiadać za stan i los naszych pieniędzy?

"Propozycje" antykryzysowe

Przejdźmy do analizy propozycji antykryzysowych. Zaproponowane rozwiązania są bez mała kopią terapii zastosowanej w roku 2008 w reakcji na kryzys systemu bankowego na świecie. Rzecz w tym, że kryzys roku 2008 powstał w wyniku załamania się wiarygodności sektora bankowego, a obecny dotyka przede wszystkim sfery realnej gospodarki: przedsiębiorstw produkcyjnych, firm usługowych oraz prowadzących jednoosobową działalność gospodarczą. Dopiero konsekwencją zapaści w sferze realnej gospodarki może być pogorszenie sytuacji w systemie bankowym i instytucjach finansowych.

Zatem zastosowana terapia służąca zabezpieczeniu płynności w bankach komercyjnych nie jest adresowana do tych, którzy obecnie najmocniej odczuwają skutki kryzysu. Co więcej, banki charakteryzuje tzw. nadpłynność, czyli nadmiar „bezczynnego” pieniądza, który jest deponowany w NBP. Według najskromniejszych szacunków jest to kwota ponad 80 mld zł. Dokładanie bankom pieniędzy w tej sytuacji przypomina smarowanie smalcem kromki z masłem. A chodzi o niebagatelną kwotę około 150 mld zł, które w wyniku działań rządu i NBP znajdą się w dyspozycji banków komercyjnych. Nie miejmy złudzeń. Tylko niewielka część zostanie uruchomiona dla wsparcia polskich przedsiębiorstw. Przekazanie tych pieniędzy bankom, a nie bezpośrednio potrzebującym firmom to błąd skazujący na czekanie tych, którzy czekać nie mogą. To mówiąc wprost – wyrok na wiele polskich małych i średnich przedsiębiorstw.

Nie mam wątpliwości, że zasilenie banków tak ogromnymi funduszami przełoży się na powiększenie ich zysków. Nie będą to zyski wygospodarowane, a raczej podarowane przez polskie władze. Dlatego też należy zrobić wszystko, by zapobiec ich możliwemu transferowi zagranicę.

Brak horyzontu

To, czego mi brak w pakiecie rządowym to jasno zarysowanego horyzontu czasowego, w którym powinna funkcjonować pomoc dla przedsiębiorców. Przy optymistycznym założeniu, że kryzys potrwa trzy miesiące, następne trzy należy potraktować jako okres „lizania ran”, podejmowania działalności na nowo, przywracania płynności produkcji. Do nowego roku – wciąż optymistycznie kalkulując – będzie trwała rekonwalescencja po kryzysie. Jeśli tak, to propozycje i działania rządu powinny być zorientowane i rozłożone właśnie na tak długi okres. Dlatego pakiet dotyczący ochrony miejsc pracy szacowany na 30 mld zł to kropla w morzu potrzeb. Prolongata spłat składek ZUS-u na okres 3 miesięcy to przerzucenie na przedsiębiorców, głównie w usługach, pełnych kosztów „postojowego”, wprowadzonego wszak decyzją rządu. Kwota 5 tysięcy złotych warunkowego, umarzalnego wsparcia dla utrzymujących zatrudnienie w nieczynnych firmach brzmi jak żart i może wzbudzić cierpki komentarz, a częściej dorożkarską „wiąchę”. Podobnie rzecz się ma z ofertą jednorazowego gwarantowanego zasiłku w kwocie 2 tys. zł dla samozatrudnionych.

@@

Rząd jednocześnie troszczy się o swoich. Polski Fundusz Rozwoju stanie się dysponentem Funduszu Gwarancji Płynnościowych na kwotę 8,5 mld z. Przypomnę, że PFR „zasłużył się” inwestowaniem naszych pieniędzy w hiszpańską firmę produkującą autobusy. Rozwiązaniem, które uznać należy za pożądane i akceptowane przez przedsiębiorców jest pakiet pomocowy w postaci gwarancji, pożyczek i ulg udzielanych przez Bank Gospodarstwa Krajowego. O dziwo, w propozycjach rządu nie ma wzmianki o podobnych obowiązkach, które powinien wziąć na siebie największy bank polski PKO BP.

Największą wadą proponowanych rozwiązań jest ich uznaniowość. Potrzebne są działania natychmiastowe, radykalne, a nie zależące od decyzji urzędnika skarbówki, ZUS-u bądź banku. Potrzebne są realne środki finansowe na kontach przedsiębiorstw, a z drugiej strony czytelna lista zwolnień, umorzeń bądź prolongat podatków, składek, opłat, kosztów obsługi kredytów i innych. Nie czas na biurokratyczną papierologię.

Niepoważne obietnice

Niepoważnie wyglądają obietnice rządu o utworzeniu Funduszu Inwestycji Publicznych, który ma zostać wyposażony w 30 miliardów złotych. Dla przykładu w Wielkiej Brytanii rząd natychmiast oddał do dyspozycji przedsiębiorców ponad 300 miliardów funtów, a na lata 2020-2024 zadeklarował inwestycje infrastrukturalne, antykryzysowe w wysokości 600 mld funtów. Po przeliczeniu na polskie złote jest to kwota około 3000 mld zł – czyli ponad 100 razy większa od polskiej. Oto skala przewagi nad nami, jaką będą mieli mądrzejsi… po kryzysie.

Niezbędna jest wielokrotnie większa kwota przeznaczona na inwestycje infrastrukturalne. Powinien powstać fundusz w oparciu o środki budżetowe, z którego kredytowane będą także inwestycje samorządów. Tak poniesione nakłady powinny być następnie umarzane. Bez sporządzenia imiennej listy: co, kiedy, na jaką kwotę ma zostać zbudowane, opowieści o nakładach inwestycyjnych rządu to tylko słowa. W tym miejscu warto przypomnieć, że zlikwidowany powinien zostać tzw. podatek Belki, który uwolniłby środki finansowe przedsiębiorstw. W trosce o inwestycje rządowe i prywatne władze powinny również podjąć niezbędne kroki, by powstrzymać transfer kapitału z Polski.

Należy przypomnieć, że ponad 32 mld zł z zadeklarowanej przez rząd kwoty to nic innego, jak należne Polsce ponad 7 miliardów euro z planu wydatków UE na lata 2015-2021, których rząd nie potrafił wydać i którym groziło, że przepadną. A środki te już kilka lat temu miały trafić do polskich rolników i firm takich jak Ursus, którym dziś grozi bankructwo.
Sumując. W propozycjach rządu i NBP nie widać „metody”, która powinna obowiązywać władze chcące rozwiązywać problemy danych środowisk w czasie kryzysu. Ani rząd, ani NBP nie zaprosili reprezentacji polskiej przedsiębiorczości do rozmów i przedstawienia własnych propozycji. Zachowali się w myśl reguły „władza wie lepiej”. Według mnie popełnili kardynalny błąd. Zapomnieli, że „próżność i pycha kroczą przed upadkiem”.

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Automatyzacja produkcji a bariery rozwojowe

Podczas tegorocznej edycji Polskiego Kongresu Przedsiębiorczości został poruszony temat braku rąk do pracy. Przedstawiciele międzynarodowego biznesu, MŚP, nauki, rządu i samorządu wskazywali na emigrację zarobkową Polaków, często poprzedzoną wysokiej jakością kształceniem z jednej strony oraz brakami w przygotowaniu infrastruktury dla imigrantów z drugiej.

Pomimo, iż taka sytuacja to podatny grunt na rozwiązania z zakresu automatyzacji, jest również ograniczeniem. Proces analizy, projektowania oraz wdrażania zmian technologicznych i organizacyjnych wymaga określonych kompetencji, w tym zrozumienia procesu podejmowania istotnych decyzji w firmie, a wykształceni specjaliści często decydują się na pracę za granicą lub są tak obłożeni bieżącymi zadaniami w firmie, iż podjęcie projektu automatyzacji jest praktycznie niewykonalne. Warto wspomnieć, że problem ten dotyczy zarówno zakładów przemysłowych, jak i firm zajmujących się dostarczaniem rozwiązań z zakresu automatyzacji.

Klęska urodzaju

Kolejną barierą na drodze automatyzacji jest dostęp do rozwiązań. Tylko w Polsce znajduje się kilkaset firm zajmujących się automatyzacją przemysłu. Wykonując zadania kierownika produkcji, technologa czy szefa utrzymania ruchu może być ciężko znaleźć czas, aby dodatkowo śledzić rynek automatyzacji, obserwować nowości, dopasować i wybrać optymalne rozwiązanie. Z kolei mniejsze firmy inżynierskie nie mają zasobów na budowę profesjonalnych zespołów sprzedażowych, aby docierać do swoich Klientów.

Rozwiązania mogą zaskoczyć swoją elastycznością i zastosowaniami, jak np. robot do obsługi zautomatyzowanej linii produkcyjnej czy cobot – robot współpracujący z człowiekiem, którego możemy ustawiać w dowolnym miejscu w zależności od potrzeb i ekspresowo uczyć wymaganej sekwencji ruchów dosłownie prowadząc go za mechaniczną rękę.

@@

Większe firmy mają komfort budowy działu automatyzacji, który jest w stanie w ramach obowiązków śledzić rynek, jeździć na konferencje, spotykać się z dostawcami. Tutaj barierą może okazać się właśnie wielkość firmy, gdzie procedury i podział budżetu z góry mogą nałożyć ograniczenia, rozdrobnić wysiłki nawet do poziomu działu firmy. Zmniejsza to pole widzenia osób zaangażowanych w proces automatyzacji, ponieważ nie leży w ich interesie analiza korzyści dla całej firmy, a jedynie jej wybranego fragmentu, co może skutkować niewykorzystanym potencjałem usprawnień.

Mnogość czynników

Następną barierą jest proces decyzyjny. Niestety zdarza się, iż inwestycja w automatykę jest nietrafiona, maszyna nie pracuje wydajnie, tworzą się dodatkowe zapasy i kolejka niezrealizowanych zleceń. Rozpoczyna się kosztowny, niezdyscyplinowany powrót do poprzednich metod pracy. Nie jest to zresztą nic zaskakującego.

Proces decyzyjny jest skomplikowany, wpływa na niego wiele czynników. Od kwestii zarządczych, jak wielkość i zwrot z inwestycji oraz ocena ryzyka, przez kwestie technologiczne związane z czasem cyklów, przezbrojeniami, istniejącą infrastrukturą, aż po kwestie związane z logistyką, przepływem materiału przez produkcję, analizą wąskiego gardła, jak również prognozami sprzedaży, zakupem surowców, dostępnym miejscem magazynowym itd.

A wszystko są to procesy, którymi finalnie zarządzają ludzie i w których ludzie uczestniczą. Ludzie, którzy często wykonywali daną czynność wielokrotnie w ustalony sposób, którzy mogą czuć opór przed zmianą, którzy mogą się jej obawiać. Automatyzacja to również nowe kompetencje, często nowe role, których do tej pory nie braliśmy pod uwagę. Niezależnie od zajmowanego stanowiska, każdy ma limit zmian, które może przejść w określonym czasie, dlatego równie ważne jest wzięcie pod uwagę innych toczących się w firmie projektów. Dlatego ostatnią barierą jesteśmy my, ludzie, z ludzką obawą przed zmianą. Aby niwelować obawy, nie zapominajmy precyzyjne i szeroko komunikować co robimy i dlaczego, nie pozostawiając pola domysłom.

Automatyzacja procesu automatyzacji

Jeżeli chcemy, abyśmy jako społeczeństwo podnieśli jakość naszego życia, jedną z rzeczy, którą mamy do zrobienia jest przygotowanie skuteczniejszego systemu produkcji i dystrybucji. Dziś łatwiej jest automatyzować procesy powtarzalne, nawet jeśli są skomplikowane niż procesy proste, które stanowią wyjątki i są niepowtarzalne.

Dlatego zwróćmy uwagę na nowy model biznesowy, łączący bezpośrednio odbiorcę z dostawcą. Trend ten obserwujemy w wielu obszarach naszego życia. Flagowym przykładem jest transport miejski. O skuteczności przekonać mógł się każdy, kto za pomocą smartfona zorganizował sobie w krótkim czasie transport samochodem, rowerem czy opłacił przejazd komunikacją miejską.
Kolejnym i nie ostatnim przykładem jest handel częściami samochodowymi, łączący bezpośrednio warsztaty z producentami i dystrybutorami. Dziś nie ma technologicznych barier, aby połączyć firmy poszukujące rozwiązań z zakresu automatyki z dostawcami tychże rozwiązań w sposób, który minimalnie angażuje czasowo obie strony. Nie ma przeszkód, aby przekazać decydentom narzędzia zdolne wykonać skomplikowaną, wielowątkową, ale jednak powtarzalną analizę produkcji, potrafiące skutecznie wskazać najbardziej opłacalne rozwiązania dla indywidualnego przypadku rozwiązania.

Autor jest prezesem datapax – firmy audytorsko-doradczej

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Cztery wiadomości dobre i cztery złe

Zaczynamy od wiadomości dobrych i bardzo dobrych.

Pozytyw nr 1: Inwestycje

Najszybszy od 2011 r. wzrost gospodarczy cieszy. Jednak poza rozwojem na poziomie 4,6 proc. w ub.r. zdecydowanie ważniejsza jest informacja, że wreszcie przyspieszyły inwestycje. Przez trzy kwartały ich wkład do PKB był marginalny i wyniósł ok. 0,3 pkt proc. W całym roku (brak na razie szczegółowych danych za czwarty kwartał) wkład inwestycji zwiększył się do 1 pkt proc.

To oznacza, że w samym czwartym kwartale inwestycje mogły wzrosnąć o ok. 13 mld zł, podczas gdy w poprzednich trzech było w sumie ok. 5 mld zł. Rosnące nakłady brutto na środki trwałe to sygnał, że aktywność gospodarcza może być dobra również w kolejnych kwartałach.

Pozytyw nr 2: Eksport

Specyfika gospodarki kraju rozwijającego się, jakim jest Polska, powoduje, że zwykle przy rosnącej aktywności ekonomicznej (silna konsumpcja, rosnące inwestycje) pogarsza się wyraźnie saldo obrotów handlowych z zagranicą. Szacunki GUS pokazują jednak, że wkład eksportu netto w 2017 r. był pozytywny, a to oznacza, że to pogorszenie nie nastąpiło. Niewykluczone, że jest to efekt coraz lepszej kondycji oraz pozycji konkurencyjnej polskiego eksportu usług, który stanowi już jedną czwartą eksportu towarowego i kreuje nadwyżkę na poziomie 75 mld zł (wzrost o 16 mld zł za okres od grudnia 2016 r. do listopada 2017 r. – dane NBP).

Pozytyw nr 3: Zatrudnienie ostro w górę

Według wstępnych danych zamieszczonych w opracowaniu GUS „Informacja o sytuacji społeczno-gospodarczej kraju w 2017 r.” [dalej „Opracowanie”] w ub.r. zatrudnienie w gospodarce narodowej wzrosło do 15,72 miliona osób, czyli ok. 430 tys. W sumie przez dwa lata liczba miejsc pracy w Polsce powiększyła się o ponad 900 tys., co należy uznać za bardzo optymistyczną informację.

@@

Pozytyw nr 4: Kobiety żyją dłużej

Według danych zamieszczonych w “Opracowaniu” mediana wieku osób zmarłych w 2016 r. wyniosła 77 lat, podczas gdy 16 lat wcześniej było to 73 lata. Długość życia bardzo wyraźnie wydłużyła się wśród kobiet – aż o 4 lata, do 82 lat.

Negatyw nr 1: Długość życia mężczyzn praktycznie bez zmian

Niestety, długość życia mężczyzn przez ostatnie 16 lat praktycznie się nie zmieniła. Według “Opracowania” mediana wieku zmarłych mężczyzn w 2016 r. wyniosła 70 lat i jest to tylko o rok więcej niż na początku nowego millenium.

Negatyw nr 2: Wzrost cen żywności

Ceny żywności w całym 2017 r. wzrosły w porównaniu z ub.r. o 4,2 proc. To ponad pięć razy szybciej niż rok wcześniej. Średnioroczna cena masła wzrosła o 31 proc., owoców o 8 proc., jogurtów o 7,3 proc., a mięsa wieprzowego o 8,6 proc. Biorąc pod uwagę wzrost wynagrodzeń, w większości przypadków siła nabywcza pracujących konsumentów nie pogorszyła się w kontekście zakupów żywności.

Negatyw nr 3: Niski wzrost rent i emerytur

Dane zamieszczone w “Opracowaniu” pokazują, że w ub.r. przeciętny wzrost rent i emerytur z pozarolniczego systemu ubezpieczeń społecznych wyniósł 2,5 proc. To minimalnie powyżej ogólnego poziomu inflacji (2,0 proc), co jednak nie odpowiada dokładnie tzw. koszykowi zakupowemu emeryta czy rencisty. W przypadku zakupów żywnościowych siła nabywcza emerytów i rencistów obniżyła się ok 1,7 proc.

Jeszcze gorzej sytuacja przedstawiała się w przypadku rolników indywidualnych. Ich emerytury oraz renty średnio wzrosły tylko o 1,5 proc., co oznacza, że nawet biorąc ogólnie przyjęty poziom inflacji siła nabywcza tych świadczeniobiorców uległa obniżeniu w ciągu ubiegłego roku.

Negatyw nr 4: Emerytów i rencistów więcej o 237 tys.

Procesy demograficzne są nieubłagane i liczba emerytów w Polsce będzie rosnąć. Jednak IV kw. ub.r. był wyjątkowy. Obniżenie wieku emerytalnego spowodowało, że w ciągu jednego kwartału przybyło 237 tys. świadczeniobiorców. Emerytów i rencistów jest już 9126 tys. Dla porównania pomiędzy I kw. 2016 r. oraz III kw. 2017 r. liczba świadczeniobiorców wzrosła tylko o 4 tys – wg “Opracowania” GUS.

Autor jest głównym analitykiem Cinkciarz.pl

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Deflacja słabnie

Październik był kolejnym, 28 miesiącem spadku wskaźnika cen towarów i usług konsumpcyjnych. Jednak spadły one w tym miesiącu w najmniejszym stopniu w całym 2016 r., bo o 0,2 proc. r/r. Jednocześnie odnotowaliśmy najsilniejszy od kwietnia 2012 r. wzrost CPI miesiąc do poprzedniego miesiąca br. (o 0,5 proc.). Coś się zmienia.
Nie znamy jeszcze składowych październikowej zmiany cen, ale można zakładać, że wzrosły ceny żywności, odzieży i obuwia, a także zapewne paliw czyli (poza żywnością) tych komponentów wskaźnika cen, które od wielu miesięcy utrzymywały deflację.

¯ywność drożeje r/r już od października 2015 r. W ciągu 9 miesięcy 2016 r. ceny żywności wzrosły średnio o 0,8 proc. r/r. Jest to bez wątpienia efektem stale poprawiającej się sytuacji na rynku pracy – rosnącego zatrudnienia i wynagrodzeń, które przekładają się na wyższą skłonność do konsumpcji, szczególnie w gospodarstwach domowych z niższych grup dochodowych. Także od października 2015 r. drożeją r/r napoje alkoholowe i wyroby tytoniowe. Przyczyny są w części podobne. Jednak ponieważ w ciągu 9 miesięcy br. ceny żywności oraz ceny napojów alkoholowych i wyrobów tytoniowych wzrosły średnio silniej niż w pierwszej połowie roku, można zakładać, że ceny tych grup produktów rosły w pewnym stopniu także w efekcie wzrostu popytu wynikającego z dopływu środków finansowych z realizacji programu 500+.

Wstępne dane dotyczące wskaźnika cen w październiku 2016 r. Wskazują zatem, że na ceny zaczął wpływać popyt gospodarstw domowych wynikający nie tylko z poprawy sytuacji na rynku pracy, ale także z dopływu ponad 13 mld zł do rodzin z dziećmi z programu Rodzina 500+. Beneficjentami programu 500+ są oczywiście gospodarstwa domowe, ale ich rosnąca skłonność do konsumpcji dzięki dodatkowym pieniądzom powoduje, że ceny niektórych produktów i usług zaczęły rosnąć szybciej.

A to oznacza, że gospodarstwa domowe (te otrzymujące pieniądze z programu 500+, jak i te nie będące beneficjentami programu), muszą płacić za część nabywanych produktów i usług więcej. Ich realne dochody, zwłaszcza gospodarstw domowych o niższych uposażeniach, sukcesywnie zatem maleją. Na rosnącym popycie konsumpcyjnym korzystają za to przedsiębiorstwa dostarczające na rynek te dobra i oczywiście budżet państwa. Wszystko wskazuje na to, że w listopadzie i grudniu ceny dóbr i usług konsumpcyjnych będą dalej rosły m/m (głównie w grudniu), a r/r będziemy mieć niewielką inflację.

W tym rysującym się trendzie wychodzenia z deflacji pojawia się pytanie o siłę inflacji w 2017, co jest istotne nie tylko dla konsumenckich portfeli, ale głównie dla budżetu państwa. Prognozy wskazują, że ceny dóbr konsumpcyjnych będą rosły wolniej niż zakładano w budżecie państwa na 2017 r. (1,3 proc.). Chyba, że sytuacja polityczna na świecie zdestabilizuje się w sposób trudny dzisiaj do przewidzenia. Pierwszą odpowiedź otrzymamy 9 listopada, po wyborach w USA.

dr Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek
Główna ekonomistka Konfederacji Lewiatan

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Polska idzie naprzód siłą rozpędu

Mimo nałożonych nowych podatków bankowych i handlowych, wzrost tegorocznego deficytu budżetowego może wynieść ponad 3 proc. wartości PKB.

Brexit i niestabilna sytuacja polityczna w Polsce jest jednym z najważniejszych czynników wpływających na przyszłą sytuację gospodarczą w kraju.

Cyklicznie przygotowywane Country Report przez firmę Atradius odnoszą się do prognoz gospodarczych krajów z konkretnych regionów świata. W najnowszym poświęconym Europie Wschodniej, analitycy przyjrzeli się obecnej sytuacji gospodarczej w Polsce i przedstawili prognozy dotyczące najważniejszych wskaźników ekonomicznych.

Zwrócono uwagę zwłaszcza na utrzymujący się wzrost gospodarczy Polski powyżej średniej w krajach UE, ale jednocześnie prognozuje się jego tendencję spadkową w nadchodzącym okresie. Tym samym przewidywany wzrost PKB powinien oscylować wokół 3,4 proc. na koniec 2016 r., a w 2017 r. już tylko 3,1 proc. Ponadto w tym roku Polska prawdopodobnie ponownie przekroczy magiczną barierę 3 proc. wysokości rządowego deficytu budżetowego względem PKB. Powinien on osiągnąć poziom 3,2 proc. i 3,3 proc. produktu krajowego brutto w 2016 i 2017 r. (w roku poprzednim wyniósł on 2,6 proc.).

Motorem napędowym gospodarki jest obecnie przede wszystkim popyt konsumencki oraz eksport. Na większe wydatki gospodarstw domowych wpływ mają niskie ceny surowców, rosnące płace, mniejsze bezrobocie, a także wsparcie socjalne, m.in. ostatnio wdrożony przez rząd program 500+. Dotychczas jednym z kluczowych czynników wspierających rozwój były też inwestycje, ale ich rola może się zmienić w związku z obrazem sytuacji politycznej Polski za jej granicami. Może się to odbić na wizerunku kraju, a w efekcie obniżeniu potencjału inwestycyjnego Polski.

Kolejnym istotnym czynnikiem, jest utrzymujący się spadek bezrobocia – w 2017 r. powinien wynosić już tylko 6,5 proc. W raporcie wskazano również na to, że co prawda deficyt na rachunku obrotów bieżących spadł do poziomu 0,1 proc. PKB w 2015 r., to już tegoroczne dane nie są tak optymistyczne i w ciągu dwóch lat powinien przekroczyć 1 proc. Za główną przyczynę analitycy wskazują przede wszystkim wzmożony popyt konsumencki, który pobudza import towarów i usług.

W raporcie omówiono też inne kwestie mające wpływ na rozwoju gospodarczy. Analitycy zwrócili uwagę przede wszystkim na dwie rzeczy w kontekście Polski – Brexit i kontrowersyjną politykę obecnego rządu.

Po pierwsze, Polska odczuje wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej ze względu na liczbę osób z polskim paszportem obecnie żyjących w UK, a także fakt, że była ona dotychczas jednym z większych partnerów handlowych Polski – jest to drugi największy rynek eksportowy po Niemczech. Drugi aspekt dotyczy obecnej sytuacji politycznej w Polsce, a raczej związanej z nią niestabilności, podział społeczeństwa, a także niepokój organów Unii Europejskiej. Powodują one to, że zmniejsza się zaufanie potencjalnych inwestorów do kraju, co odczuje cała gospodarka.

Polska w dalszym ciągu jest wyróżniającym się krajem, jeśli chodzi o rozwój gospodarczy na tle innych państw Unii. Ostatnie wydarzenia, głównie o charakterze politycznym, odbijają się jednak na zaufaniu zagranicznych rynków, co przekłada się na zainteresowanie inwestorów czy choćby oceny międzynarodowych agencji ratingowych. Mimo to powinniśmy się skupić na naszych szansach i okazjach, w oparciu choćby o nadal perspektywistyczną z naszego punktu widzenia ekspansję zagraniczną. Warto w tym celu korzystać ze wszelkich dostępnych narzędzi wsparcia, np. zainteresować się zabezpieczeniem międzynarodowej transakcji.

W raporcie przedstawiono również perspektywy i poziom ryzyka w poszczególnych branżach. W przypadku Polski, na chwilę obecną najlepiej wygląda sytuacja agrobiznesu, szeroko pojętych usług oraz usług finansowych. Z kolei najgorzej prezentuje się kondycja branży motoryzacyjnej i transportowej, a także trwałych dóbr konsumpcyjnych i branży budowlanej.   

Arkadiusz Taraszkiewicz
dyrektor regionalny ds. oceny ryzyka
Atradius Credit Insurance

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Drożeją paliwa? Ile zapłacą kierowcy

Kraje OPEC ogłosiły, że na listopadowym posiedzeniu kartelu ograniczą wydobycie ropy naftowej. Wywołało to ponad 5-proc. wzrosty ceny ropy. To jednak nie koniec złych informacji dla kierowców. Jeśli dojdzie do zmniejszenia produkcji, cena surowca mogą wzrosnąć o kolejne kilkanaście procent.

Wrześniowe doniesienia z rynku ropy naftowej nie były pozytywne dla jej producentów. Według ostatniego raportu Międzynarodowej Agencji Energetycznej (IEA), wzrost popytu na ten surowiec w trzecim kwartale 2016 był najwolniejszy od dwóch lat. Dodatkowo IEA podniosła skalę globalnej nadpodaży ropy. Miała ona wynosić ok. 500 tys. baryłek dziennie do końca drugiego kwartału 2017 r.

Powyższe informacje zwiększały prawdopodobieństwo, że do połowy 2017 roku ceny podstawowego surowca używanego do produkcji paliw utrzymają się w granicach 40-50 dolarów amerykańskich za baryłkę. Pozwalało to oczekiwać, że przez najbliższe miesiące kierowcy w Polsce będą tankować benzynę i diesla w cenie 4.00-4.50 zł za litr. Ten scenariusz jest praktycznie nieaktualny po środowych doniesieniach z Algierii.

Oczekiwania przed rozmowami wewnątrz OPEC podczas konferencji Międzynarodowego Forum Energetycznego (IEF) w Algierze nie były wygórowane. Inwestorzy spodziewali się, że kartel utrzyma strategię zwiększania produkcji i udziału w rynku, co powinno sprzyjać niskim cenom przynajmniej do połowy 2017 r. Jednak podczas ostatniego dnia szczytu sytuacja mocno się zmieniła.

Przedstawiciele Algierii ogłosili propozycję ograniczenia wydobycia o ok. 800 tys. baryłek dziennie. Później OPEC stwierdził oficjalnie, że podczas posiedzenia Kartelu zaplanowanego na 30 listopada zdecyduje o obniżeniu produkcji w skali ok. 250-750 tys. baryłek dziennie.

Teoretycznie nie są to jakieś olbrzymie ilości przy globalnej produkcjina poziomie 96 mln baryłek dziennie. Jednak rynek ropy jest bardzo wrażliwy, nawet na względnie niewielkie zmiany popytu i podaży, stąd już tym tygodniu można było zaobserwować wzrosty ceny tego surowca o ponad 5 proc.
Cześć obserwatorów rynkowych nie wierzy, że zapowiedzi ogłoszone podczas konferencji IEF przełożą się na faktyczne zmniejszenie produkcji. Uważają, że jest niewielka szansa, by OPEC wypracował kompromis pod koniec listopada, a obecne działania mają na celu chwilowe podniesienie cen. Tej teorii nie można wykluczyć, biorąc pod uwagę kilkudziesięcioletnią historię działań kartelu. Jednak są przynajmniej dwa fakty, które powodują, że scenariusz pesymistyczny dla kierowców może się zrealizować.
Po pierwsze, OPEC zgodził się, by Iran, Nigeria i Libia mogły zwiększać produkcję, mimo że inni będą ją redukować.

Podczas kwietniowego spotkania w Dosze to głównie Teheran nie chciał się zgodzić na zmniejszenie wydobycia, gdyż nadal nie odzyskał w pełni udziału w rynku sprzed okresu sankcji. Teraz ten problem został rozwiązany. Kolejnym argumentem, by przynajmniej na jakiś czas zmniejszyć podaż ropy jest fakt, że rynek i tak najpewniej się zbilansuje w drugiej połowie 2017 r. Porozumienie przyśpieszy po prostu równowagę popytu i podaży o sześć miesięcy i zredukuje ryzyko spadku cen ropy naftowej do poziomu poniżej 40 USD za baryłkę, gdyby zimowe warunki były niekorzystne dla jej producentów. Kartel jednocześnie jest świadomy, że większa redukcja podaży byłaby dla niego niekorzystna, gdyż spowodowałaby zwiększenie wydobycia w USA i utratę przychodów dla państw OPEC. Stąd scenariusz względnie łagodnego powrotu do zbilansowanego rynku wydaje się dość prawdopodobny.

Z danych Komisji Europejskiej wynika, że pod koniec września 2016 średnia detaliczna cena benzyny bezołowiowej 95, wynosiła 4.40 zł za litr, a oleju napędowego 4.22 zł za litr. Prawdopodobnie jednak już w najbliższych dniach kierowcy będą musieli płacić o ok. 10 gr więcej za te paliwa. Wynika to z faktu, że notowania benzyny ARA 95 (Amsterdam-Rotterdam-Antwerpia) wzrosły w ciągu dwóch dni z 486 do 522 USD za tonę (z 1.40zł za litr do 1.51 zł za litr). Diesel również jest zauważalnie droższy i w porównaniu z początkiem tygodnia jego cena w portach ARA podniosła się z 1.39 zł do 1.47 zł zł litr.

To jednak nie koniec złych informacji. Jeśli dojdzie do ograniczenia wydobycia ropy naftowej pod koniec listopada, to można oczekiwać, że jej ceny przesuną się z przedziału 40-50 USD za baryłkę, do okolic 50-60 USD. Będzie to też oznaczać przynajmniej kilkunastoprocentowy wzrost cen paliw na rynku ARA. W rezultacie, biorąc pod uwagę zależności cen między rynkiem hurtowym i detalicznym, można oczekiwać dalszego wzrostu kosztów tankowania o 20-30 gr za litr. Oznacza to, że trudno będzie znaleźć stacje oferujące diesla poniżej 4.50 zł za litr. Z kolei benzyna bezołowiowa 95 najpewniej będzie kształtować się blisko poziomów 4.70-4,80 zł za litr.

Marcin Lipka
analityk Cinkciarz.pl

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZPP proponuje legalizację miliona Ukraińców, jako ratunek dla polskiej demografi

W odróżnieniu od innych krajów mamy wyjątkowe zasoby w tym zakresie – naszych sąsiadów Ukraińców. Nie musimy ich uczyć polskiego, fundować mieszkań,  świadczeń, utrzymywać ich – sami doskonale sobie radzą. Proponujemy legalizację na pobyt stały wszystkich Ukraińców, Wietnamczyków i Białorusinów w Polsce. Dotyczy to około 1 miliona osób – apeluje Związek Przedsiębiorców i Pracodawców.

– Jeśli się patrzy na to, co dzieje się w Europie Zachodniej, gdzie ponad 60 proc. imigrantów żyje z zasiłków, to ci nasi Ukraińcy jawią się jak jakieś nierealne marzenie. Większość Polaków nawet nie ma pojęcia, że pracuje ich u nas około miliona. Nie ma z nimi żadnego problemu. Marzenie – mówi Cezary Kaźmierczak, Prezes ZPP.

Według prognoz GUS, do 2050 roku populacja Polski skurczy się z obecnych ponad 38 milionów, do poniżej 34 milionów ludzi. Co gorsza, 10,5 proc. z pozostałej wówczas ludności stanowić mają osoby będące w wieku 80 lat i powyżej, a zatem już dawno po przekroczeniu końcowych granic wieku produkcyjnego. Wziąwszy pod uwagę fakt, że w naszym kraju obowiązuje – powszechnie spotykany w państwach europejskich – repartycyjny system emerytalny, którego stabilność zależy głównie od czynników demograficznych, prognozy te zwiastują prawdziwą katastrofę.

 – Wszystko wskazuje na to, że do rozwiązania problemu nie wystarczy już zwiększenie liczby narodzin, możliwe do osiągnięcia za pomocą mądrej polityki rodzinnej. Jest to oczywiście konieczne, ale poczynione już szkody są zbyt wielkie, by można było na tym poprzestać. Różne prognozy – m.in. Narodowej Rady Ludnościowej – szacują, że aby utrzymać obecny poziom gospodarki do 2050 roku, musimy przyjąć około 5 milionów emigrantów – stwierdził Jakub Bińkowski, Analityk ZPP.

Recepta jest jedna – Polska pilnie potrzebuje chętnych do pracy, łatwo asymilujących się imigrantów. Naturalnymi kandydatami są w tym zakresie Ukraińcy. Z danych rządowych wynika, że legalnie pracuje 650 tysięcy Ukraińców, nielegalnie zaś może nawet 270 tysięcy. Ostatecznie, rozsądna wydaje się być liczba około miliona Ukraińców aktualnie przebywających w Polsce – na różnych podstawach administracyjnych.

 W związku z powyższym, konieczne jest pilne zalegalizowanie pobytu wszystkich Ukraińców aktualnie przebywających w Polsce. Można to zrobić za pomocą ustawy obejmującej swoim zakresem również Białorusinów i Wietnamczyków, czyli inne nacje przyjeżdżające do naszego kraju za chlebem, do ciężkiej pracy. Jak można dosyć łatwo oszacować, taki ruch mógłby przynieść budżetowi państwa kilka miliardów złotych rocznie, przy praktycznie zerowych kosztach.

– Tego typu pomysłowi przychylni są też Polacy – mówił na konferencji dr Tomasz Baran z Domu Badawczego Maison/Panelu Ariadna, który na zlecenie ZPP w styczniu 2016 roku przeprowadził w tej sprawie badania. – Aż 52 proc. Polaków odnosi się pozytywnie do przyznania stałego pobytu Ukraińcom przebywającym w Polsce (28 proc. jest temu przeciwna). Również na pytanie jakiej narodowości powinniśmy przyjmować imigrantów, na pierwszym miejscu znaleźli się Ukraińcy – wskazało ich aż 33% badanych.

– Mam złą wiadomość dla fabryki trolli w St. Petersburgu oraz ich polskich pożytecznych idiotów. Mimo wielkich wysiłków nie udało się skłócić Polaków z Ukraińcami, ku chwale podupadłego imperium rosyjskiego – skomentował wyniki badań Cezary Kaźmierczak, Prezes ZPP.

Z uwagi na trudną sytuację demograficzną Polski, a także sytuację polityczną w Europie – legalizacja Ukraińców w Polsce leży przede wszystkim w polskim interesie. Ukraińcy stanowią niezwykle atrakcyjną ekonomicznie, bezproblemową, a także bez kosztową dla polskiego podatnika grupę imigrantów, która przyczyni się w istotny sposób do rozwoju gospodarczego i zwiększy wpływy do budżetu.

ZPP przedstawił następujące rekomendacje dotyczące tej kwestii:

  • Powinno się jak najszybciej zalegalizować pobyt wszystkich Ukraińców przebywających w danym okresie czasu na terytorium Polski, poprzez automatyczne przyznanie prawa stałego pobytu. Pozwoli to na uzupełnienie niedoboru siły roboczej oraz zapewni regularne, kilkumiliardowe w skali roku, wpływy do budżetu państwa.
  • Ustawa powinna być przeprowadzona niezwłocznie, jako projekt poselski. Wzorem powinna być ustawa reaganowska z 1982 roku, legalizująca pobyt Polaków znajdujących się wówczas w USA.
  • Ustawa wdrażająca ww. rozwiązanie powinna obejmować swoim zakresem również Białorusinów i Wietnamczyków, czyli dwie pozostałe nacje, preferowane ze względu na swoją pracowitość i bezproblemową asymilację.

źródło: ZPP

https://biznes2biznes.com/?strona=b2b-info&kat=0&id=3593

https://www.biznes2biznes.com/?strona=b2b-info&kat=11&id=3625

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Czy czeka nas kolejna fala kryzysu?

Początek 2016 r. został zdominowany przez obawy dotyczące sytuacji gospodarczej w Chinach. Załamanie notowań na giełdzie w Szanghaju nasiliło spekulacje o nadchodzącym, poważnym spowolnieniu drugiej co do wielkości gospodarki świata. W negatywnym scenariuszu kryzys mógłby objąć najpierw region azjatycki, a następnie uderzyć w Stany Zjednoczone oraz w Europę. Czy ostatecznie ogólny spadek eksportu do Chin mógłby zaszkodzić polskiej gospodarce?

Burzliwy rok na światowych rynkach

W 2015 r. obserwowaliśmy wiele wydarzeń, które w medialnych przekazach były nazywane kryzysami. Chociaż niejednokrotnie ten termin był nadużywany,  nie można zaprzeczyć, że różnego rodzaju problemy gospodarcze przetoczyły się właściwie przez wszystkie kontynenty.

Szczególnie styczeń 2015 r. obfitował w poważne wydarzenia. Szwajcarski Bank Narodowy zrezygnował z utrzymywania sztywnego kursu franka względem euro. W rezultacie szwajcarska waluta gwałtownie podrożała. Ważnym wydarzeniem było także załamanie kursu rosyjskiego rubla. Dodatkowo Europejski Bank Centralny ogłosił, że w marcu zacznie kupować obligacje krajów strefy euro.

Kolejne miesiące były równie ciekawe. Wieloletnie minima cen ropy naftowej oraz innych surowców doskwierały krajom eksportującym te towary. Problemy nabrały większych rozmiarów w drugiej połowie roku, kiedy nasiliły się spadki cen surowców. Istotnymi problemami w Brazylii, Republice Południowej Afryki, Turcji oraz Rosji były niestabilność polityczna i skandale korupcyjne prowadzące do zawirowań gospodarczych. Pierwsza część roku to także czas walki o zachowanie integralności strefy euro oraz stabilizację finansów Grecji.

Latem 2015 r. dało się zauważyć pierwsze symptomy chińskich kłopotów. To m.in. sierpniowe załamanie na giełdzie w Szanghaju. W tym czasie Ludowy Bank Chin, interweniując na rynku walutowym, doprowadził do osłabienia juana, co uzasadniał koniecznością dostosowania jego kursu do rynkowych mechanizmów. Inwestorzy widzieli w tych działaniach chęć poprawy konkurencyjności cenowej eksportu, co miało świadczyć o obawach chińskich władz co do perspektyw gospodarki.

Ostatnie spektakularne wydarzenie ub. r. to decyzja Rezerwy Federalnej o podniesieniu stóp procentowych w USA. Pierwsza od 2006 r. podwyżka kosztu kredytu została przyjęta przez inwestorów dość spokojnie. Inaczej było w przypadku posiedzenia Europejskiego Banku Centralnego, który nie sprostał oczekiwaniom inwestorów, liczących na zwiększenie dodruku pieniądza. Przez to EBC wywołał spore zamieszanie na rynkach finansowych.

Perspektywy dla polskiej gospodarki

Chociaż 2015 r. na rynkach finansowych był bardzo burzliwy, to ostatnie dwanaście miesięcy było dość udane dla światowej gospodarki. Także Polska poradziła sobie dość dobrze. Wzrost PKB w tempie 3.6 proc. nie oddaje jednak w pełni skali osiągnięć. Są one lepiej ilustrowane przez rekordowe zatrudnienie (powyżej 16.2 mln osób), poziom bezrobocia (najniższy od 2008 r.) oraz wzrost eksportu (7.1 proc.). Sprzedaż polskich towarów do strefy euro w okresie styczeń-październik 2015 r. wzrosła aż o 12.5 proc., co jest znakomitym wynikiem, biorąc pod uwagę słabą kondycję unii monetarnej.

Można zakładać, że wydarzenia w Chinach w niewielkim stopniu odbiją się na polskiej gospodarce.

Bezpośrednie powiązania między polskimi firmami a Chinami są stosunkowo słabe. W okresie od stycznia do października 2015 r. tylko 0.99 proc. eksportu wędrowało z Polski do Chin. Zatem nawet pokaźne spadki sprzedaży na chińskim rynku mogą mieć niewielki wpływ na wyniki polskich firm.

Polska jest powiązana z Chinami poprzez Niemcy. Za zachodnią granicę trafia 27.1 proc. naszego eksportu, czyniąc Niemcy najważniejszym partnerem handlowym Polski. W takiej sytuacji zmniejszenie niemieckiego eksportu do Chin mogłoby oznaczać ograniczenie popytu na polskie towary. To zagrożenie wydaje się jednak przeszacowane. Państwo Środka to dopiero czwarty najważniejszy partner handlowy naszego zachodniego sąsiada, odpowiadający za 6.6 proc. eksportu. Trzy najważniejsze kierunki dla niemieckich towarów to Francja, USA i Wielka Brytania (razem 25 proc. eksportu). W tych dwóch ostatnich krajach sytuacja gospodarcza jest bardzo dobra (bezrobocie jest niższe niż przed kryzysem z 2008 r. oraz PKB rośnie stabilnie). To oznacza, że popyt na niemieckie towary z tych krajów będzie rekompensować niższą sprzedaż do Chin.

Polska powinna korzystać z ożywienia w strefie euro. Wiele wskazuje na to, że 2016 r. będzie przełomowy dla unii monetarnej. Nasz najważniejszy partner handlowy (56.5 proc. polskiego eksportu) radzi sobie coraz lepiej dzięki polityce EBC, która wspiera gospodarkę. Biorąc pod uwagę te czynniki, można przypuszczać, że kolejne dwanaście miesięcy będzie jeszcze lepsze dla eksporterów, ponieważ słaby złoty będzie wspierać sprzedaż za granicę w większym stopniu niż do tej pory.
 

Piotr Lonczak, analityk Cinkciarz.pl

https://biznes2biznes.com/?strona=b2b-info&kat=0&id=3593

https://www.biznes2biznes.com/?strona=b2b-info&kat=11&id=3625

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

RPP nie powinna obniżać stóp procentowych. Deflacja to niewystarczający powód

Jedną z wartości, jaką może wnieść polityka pieniężna do gospodarki, jest jej stabilność i przewidywalność – mówi Stanisław Kluza, ekonomista ze Szkoły Głównej Handlowej i były minister finansów. – Zatem w szczególności przestrzegałbym przed nadmiernie częstymi obniżkami bądź podwyżkami stóp procentowych, a także zmianami z fali obniżek w fale podwyżek. Utrzymywanie stabilnej i trwałej stopy procentowej w średnim bądź czasami nawet dłuższym okresie – jeżeli nie ma ewidentnych symptomów, że należałoby ją zmienić – jest najlepszą polityką.

Ceny w Polsce spadają od lipca. W listopadzie były one średnio o 0,6 proc. niższe niż rok wcześniej, a prognozy ekonomistów przewidują, że w grudniu ceny spadły o 0,9 proc. wobec grudnia 2013 r. W ich ocenie także kolejne miesiące nie powinny przynieść wyraźnego powrotu inflacji. W tej sytuacji odległe wydaje się osiągnięcie celu NBP jakim jest wzrost cen na poziomie 2,5 proc.

@@

Z jednej strony widzimy, że dziś, na bieżąco, w krótkim okresie jest ona znacząco poniżej celu Banku Centralnego – przyznaje Stanisław Kluza. – Polityka pieniężna jednak nie powinna reagować tylko na sytuację bieżącą, być adaptacyjna lub krótkookresowa. Powinna patrzeć przynajmniej w średnim okresie. Średniookresowe czynniki, i wewnętrzne, i zewnętrzne, sprawiają, że poziom stóp procentowych i poziom równowag, który mamy, powinien być utrzymany chyba w dużym horyzoncie czasu.

Stopy procentowe NBP są dziś najniższe w historii. Jeżeli bank komercyjny potrzebuje pieniędzy, może je pożyczyć w banku centralnym, płacąc za to według stopy lombardowej, wynoszącej obecnie 3 proc. To oznacza, że żaden bankier nie zaoferuje dziś klientowi wyżej oprocentowanej lokaty, chyba że jego bank jest w fazie intensywnej ekspansji i chce przyciągnąć klientów, dopłacając do działalności. Nawet 3-proc. zysk jednak niespecjalnie kusi Polaków.

Jednym z defektów polskiej gospodarki i takiego ryzyka makroekonomicznego, które może przysporzyć w przyszłości problemów, jest stosunkowo niska stopa oszczędności – zwraca uwagę były minister finansów. – Dlatego jeżeli Polska chciałaby odbudowywać właśnie tę zmienną oszczędności, powinna zastanowić się nad pewną równowagą stóp procentowych, która przynajmniej nie będzie szkodziła jakiemuś stabilnemu, bezpiecznemu poziomowi oszczędności w gospodarce.

Rada Polityki Pieniężnej będzie odgrywać w tym roku bardzo ważną rolę. Jak podkreśla Stanisław Kluza, od impulsów polityki pieniężnej będzie zależało wiele elementów sprawnej polityki makroekonomicznej państwa. Te sygnały powinny być więc wyważone.

W polityce pieniężnej szczególna jest rola prezesa Narodowego Banku Polskiego, który jako makroekonomista powinien być liderem czytelnego komunikatu makroekonomicznego, pewnego scenariusza makroekonomicznego, który powinien budować, który powinien również przez swoje działania promować. Dlatego uważam, że polityka pieniężna i prezes NBP będą odgrywać szczególną rolę w 2015 roku.

źródło: newseria

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Polski eksport: czas na Bałkany?

W przyszłości powinno być jeszcze lepiej dzięki nowemu programowi „Aktywizacja eksportu na wybranych rynkach” Ministerstwa Gospodarki. Wśród 11 państw wytypowanych przez resort, 4 znajdują się właśnie na Bałkanach. Są to: Bośnia i Hercegowina, Chorwacja, Macedonia oraz Serbia.

Państwa bałkańskie intensywnie się rozwijają i są alternatywą dla „ciasnego” rynku Zachodniej Europy. Bałkany to także kierunek bliski geograficznie, co ze względów organizacji transportu jest dużym ułatwieniem. Mało kto zdaje sobie sprawę, że droga z Warszawy do stolicy Serbii, Belgradu jest prawie taka sama jak do Amsterdamu i dużo krótsza niż do Rzymu czy Paryża – mówi Radosław Jarema, dyrektor zarządzający AKCENTY w Polsce.

Do krajów bałkańskich zgodnie z międzynarodową definicją zalicza się Albanię, Bośnię i Hercegowinę, Bułgarię, Chorwację, Czarnogórę, Grecję, Kosowo, Macedonię, Serbię oraz po części również Słowenię i Rumunię*. Na czterech wybranych rynkach (w Bośni i Hercegowinie, Chorwacji, Macedonii i Serbii) Ministerstwo Gospodarki wspierać będzie branżę polskich specjalności żywnościowych. Ale nie tylko. Pomoc otrzymają również eksporterzy poszczególnych polskich wyrobów do konkretnych krajów: mebli do Chorwacji, środków transportu do Serbii a także maszyn i urządzeń (w tym górniczych) do Bośni i Hercegowiny oraz Macedonii.

Kraje europejskie są głównymi odbiorcami polskiego eksportu. Najmocniej widać tu udział Unii Europejskiej i krajów Europy Zachodniej. A Europa i UE to nie tylko Zachód, warto pamiętać, o dużym potencjale tkwiącym na południowym wschodzie Europy. Wielu eksporterów już go wykorzystuje, co pokazują choćby dane GUS. Dużym ułatwieniem jest też fakt, że część krajów Półwyspu Bałkańskiego należy do UE. Nawiązanie wymiany handlowej z bałkańskimi kontrahentami z krajów członkowskich może być dobrym treningiem przed wejściem na pozaunijne rynki Półwyspu – mówi Radosław Jarema.

@@

Do Unii Europejskiej należy 5 krajów bałkańskich. Najstarszym członkiem UE na Bałkanach jest Grecja, po niej do Wspólnoty dołączyła Słowenia, a następnie Bułgaria, Rumunia i niedawno także Chorwacja. W kolejce czeka Serbia, która rozpoczeła negocjacje akcesyjne z UE na początku 2014 r. oraz Czarnogóra. Krajem kandydującym jest także Macedonia. – Dobre rozpoznanie nowego rynku to podstawa przy ekspansji zagranicznej, ale w przypadku krajów bałkańskich trzeba szczególnie uważać, aby nie ulec pokusie przenoszenia opinii z jednego państwa na drugie. Trzeba pamiętać, że każdy kraj bałkański ma swoją specyfikę. Nie tylko kulturową ale i ekonomiczną, w tym walutową – zwraca uwagę Radosław Jarema.

Część państw bałkańskich już przyjęła euro, przy czym są to nie tylko kraje należące do UE. Wspólną walutą posługują się Słowenia i Grecja oraz będące poza Unią Czarnogóra i Kosowo. Przyjęcie euro w przyszłości zapowiedziały także Bułgaria, Chorwacja i Rumunia. – Rozliczanie się z naszymi kontrahentami w najpopularniejszej walucie regionu, czyli euro może być dużo korzystniejsze dzięki zabezpieczeniu się przed niekorzystnymi wahaniami kursu. Prostym i łatwo dostępnym narzędziem są służące temu forwardy. Dzięki nim polskie firmy mogą stać się bardziej konkurencyjne a ich finanse bezpieczniejsze – mówi Jarema.

* W analizie rejonu Półwyspu Bałkańskiego pominięto europejską część Turcji
Dane liczone w euro.

źródło: AKCENTA

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Polska nadal najlepsza w Europie

Jak wynika z prognoz międzynarodowych instytucji finansowych, na razie jednak odczyty zaskakują pozytywnie.

Międzynarodowy Fundusz Walutowy ocenia, że polski PKB i w tym, i w przyszłym roku wzrośnie o 3 proc., choć jeszcze w październiku oceniał, że tegoroczny wzrost sięgnie 3,2 proc. Ekonomiści banku UBS prognozy tempa polskiego wzrostu obniżyli o 0,1 proc. Nieco niższe są też najnowsze prognozy Komisji Europejskiej (3,1 proc.) i Narodowego Banku Polskiego (3,2 proc.).

Zwolnienie tempa rozwoju gospodarczego o 0,1 punktu procentowego jest spowodowane czynnikami zewnętrznymi, dlatego że jest to związane z obniżeniem eksportu w wartościach netto – mówi Olgierd Dziekoński, sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP.

@@

Jak ocenia Komisja Europejska, wzrost PKB strefy euro w tym roku nie przekroczy 0,8 proc, podczas gdy wcześniej oczekiwano, że sięgnie on 1,2 proc. Tymczasem 70 proc. wartości polskiego eksportu jest lokowane w Unii Europejskiej, w tym w strefie euro. Ta zaś ma swoje problemy gospodarcze, które spowodowały, że tempo jej wzrostu słabnie.

To jest związane z sytuacją na wschodzie Ukrainy, to są kwestie relacji gospodarczych z Rosją, to jest również pewne spowolnienie wzrostu gospodarczego w Chinach – tłumaczy Olgierd Dziekoński. – Chiny są dosyć istotnym rynkiem dla niektórych państw europejskich, z którymi Polska jest bardzo związana gospodarczo, np. dla Niemiec.

Na tle słabych wyników państw zachodnich prognozy wzrostu dla Polski, utrzymujące się w okolicach 3 proc., wskazują na przyzwoitą kondycję naszej gospodarki. Zresztą ostatnie dane o PKB pokazują, że może być ona w lepszej formie niż wieszczą ekonomiści. W III kw. wzrost wyniósł 3,3 proc. rok do roku, podczas gdy oczekiwano wyniku w granicach 2,6-3,2 proc. W dodatku zrewidowano w górę o 0,2 pkt proc. odczyt za II kwartał.

Mamy bardzo silny wzrost zarówno w sektorze gospodarstw domowych, jak i popytu wewnętrznego – ocenia sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP. – Popyt wewnętrzny trwale rośnie, a to jest dobry sygnał dla Polski. Obniżenie wartości eksportu netto wynika z sytuacji w strefie euro, która jak wydaje się po ostatnich ocenach Komisji Europejskiej, nie nabiera takiego tempa, jakiego byśmy oczekiwali.

Obecna kondycja polskiej gospodarki opiera się na trzech filarach. Obok odbijającego się popytu wewnętrznego oraz rosnących wydatków polskich gospodarstw domowych wspierają ją też inwestycje związane z pieniędzmi z budżetu Unii Europejskiej. Trwają przygotowania do rozdysponowania środków z funduszy na lata 2014-2020, a w przyszłym roku zaczną być one wydawane.

Stopa zwrotu inwestycji w sposób znaczący w Polsce zaczyna przyspieszać, w szczególności w sektorze inwestycji publicznych – podkreśla minister Dziekoński. – Ponad 4 proc. inwestycji w odniesieniu do PKB to jest mniej więcej dwa razy tyle aniżeli średnia Unii Europejskiej. To z pewnością będzie miało i ma wpływ na budowanie trwałego wzrostu gospodarczego w Polsce.

źródło: newseria

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Chwilówki – tykająca bomba

Rynek nieruchomości rósł zatem w imponującym  tempie. Nikt nie przypuszczał, że ta piramida runie z ogromnym hukiem, jak domek z kart i sprawi miliardom ludzi ogromne kłopoty.  anim jednak to nastąpiło część kredytobiorców ratowała się wykorzystując  zaciągane zobowiązania, jako zabezpieczenia innych instrumentów finansowych. Często sprzedawały je w celach spekulacyjnych nawet największe instytucje   finansowe. Spirala problemu nakręcała się długo i mocno, zanim z hukiem pękła  rozlewając kryzysowe tsunami na cały świat.

Wydawałoby się, że niemal pięć lat od tamtego kryzysu, świat powoli wraca do równowagi. Dzięki nowym regulacjom banki nie mogą rozdawać kredytów na prawo i lewo, państwa ograniczyły bądź są w trakcie ograniczania wydatków publicznych, a społeczeństwa w krajach rozwiniętych przyzwyczaiły się do myśli, że trzeba zaciskać pasa i pracować dłużej. Stany Zjednoczone, największa gospodarka świata, od której zaczęły się problemy, wychodzą na prostą. Coraz lepiej radzi sobie też UE. Nie wszystko jednak jest różowe, jak by się wydawało.

W cieniu oficjalnych, optymistycznych danych, rośnie bowiem kolejne groźne niebezpieczeństwo – horrendalnie oprocentowane pożyczki pozabankowe, których w zasadzie nie obejmuje nadzór finansowy, a które przeżywają od lat niezwykle
intensywny rozwój. Jeśli w popularnej przeglądarce internetowej wpiszemy hasło chwilówki, otrzymamy 17 milionów odnośników, a pożyczki bez BIK ponad 9 milionów! Firm (bo bankami te instytucje w żadnym wypadku nie są) udzielających takich pożyczek mamy prawdziwy wysyp, a ich liczba rośnie z dnia na dzień.

Szybka pożyczka to często pułapka z bolesnymi konsekwencjami. Mimo że biorąc chwilówkę nie zakładamy czarnego scenariusza, to łatwo może się okazać, że przy szybko rosnącym zadłużeniu nie jesteśmy w stanie obsługiwać swoich zobowiązań. Firmy udzielające chwilówek pobierają opłaty niemal za wszystko i naliczają wysokie kary nawet za jednodniowe opóźnienie w płatności. Dzięki sprytnemu systemowi opłat obchodzą ustawę antylichwiarską i obdzierają ze skóry klientów, niekiedy wpędzając ich w kanał zadłużenia bez wyjścia. Ratunkiem są nowe kredyty albo pożyczki na spłatę starych zobowiązań. Działa to jednak tylko na krótką metę i zwykle kończy się finansową katastrofą pożyczkobiorcy.

Światowy rynek pożyczek pozabankowych wart jest ponoć ok. 50 bln EUR. Nic więc dziwnego, że na tym rynku obecne są najpotężniejsze instytucje świata finansowego, które pod przykrywką nowo tworzonych firm pompują ogromne pieniądze
w ten obszar, wolny od gorsetu prawa bankowego. Ile z tej kwoty przypada na Polskę? Szacuje się, że kilkadziesiąt miliardów złotych. To ogromna liczba wysoko oprocentowanych pożyczek obciążonych bardzo dużym stopniem ryzyka i potencjalna bomba mogąca rozsadzić naszą gospodarkę.

Wydaje się zatem, że sytuacja dojrzała do tego, by przyjrzeć się zasadom funkcjonowania firm parabankowych i być może ściślej unormować rynek. Dziś ich klienci często nie są świadomi, że rzeczywiste oprocentowanie chwilówek sięga kilkuset, a nawet kilku tysięcy procent! Z drugiej strony trudno nie zwrócić uwagi na lekkomyślne podejście niektórych konsumentów do takich form pozyskiwania gotówki. Niestety, dla wielu kredytobiorców mała gotówka na dużą potrzebę, zaciągana na krótki wydawałoby się czas, to często jedyny ratunek – ratunek ten zbyt często bywa jednak gwoździem do trumny.

Spłacalność kredytów zaciągniętych w bankach na Zachodzie pogarsza się z roku na rok. W Polsce ten stan jest znacznie lepszy, gdyż nasze banki działają sprawnie i pracują odpowiedzialnie. Z kolei w przypadku lichwiarskich pożyczek mamy do czynienia nie z sektorem bankowym, ale parabankowym. Należy zatem przypuszczać, że sytuacja na tym rynku w Polsce może nie być lepsza niż na zachodzie Europy.
Nikt też nie wie dokładnie, ile polskich rodzin zaciąga nowe pożyczki po to, by spłacać poprzednie zobowiązania. Nikt nie wie, ile osób nie jest już w stanie spłacać długów. Komfort wzięcia chwilówki poza bankiem, bez procedur, angażowania czasu i dokumentów, często przysłania wyobraźnię. Czas najwyższy pomyśleć, czy nie warto tych praktyk działających na granicy prawa ukrócić, zanim przysporzą naszej gospodarce kłopoty na trudną do wyobrażenia skalę.

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Chwilówki – tykająca bomba

Rynek nieruchomości rósł zatem w imponującym  tempie. Nikt nie przypuszczał, że ta piramida runie z ogromnym hukiem, jak domek z kart i sprawi miliardom ludzi ogromne kłopoty.  anim jednak to nastąpiło część kredytobiorców ratowała się wykorzystując  zaciągane zobowiązania, jako zabezpieczenia innych instrumentów finansowych. Często sprzedawały je w celach spekulacyjnych nawet największe instytucje   finansowe. Spirala problemu nakręcała się długo i mocno, zanim z hukiem pękła  rozlewając kryzysowe tsunami na cały świat.

Wydawałoby się, że niemal pięć lat od tamtego kryzysu, świat powoli wraca do równowagi. Dzięki nowym regulacjom banki nie mogą rozdawać kredytów na prawo i lewo, państwa ograniczyły bądź są w trakcie ograniczania wydatków publicznych, a społeczeństwa w krajach rozwiniętych przyzwyczaiły się do myśli, że trzeba zaciskać pasa i pracować dłużej. Stany Zjednoczone, największa gospodarka świata, od której zaczęły się problemy, wychodzą na prostą. Coraz lepiej radzi sobie też UE. Nie wszystko jednak jest różowe, jak by się wydawało.

W cieniu oficjalnych, optymistycznych danych, rośnie bowiem kolejne groźne niebezpieczeństwo – horrendalnie oprocentowane pożyczki pozabankowe, których w zasadzie nie obejmuje nadzór finansowy, a które przeżywają od lat niezwykle
intensywny rozwój. Jeśli w popularnej przeglądarce internetowej wpiszemy hasło chwilówki, otrzymamy 17 milionów odnośników, a pożyczki bez BIK ponad 9 milionów! Firm (bo bankami te instytucje w żadnym wypadku nie są) udzielających takich pożyczek mamy prawdziwy wysyp, a ich liczba rośnie z dnia na dzień.

Szybka pożyczka to często pułapka z bolesnymi konsekwencjami. Mimo że biorąc chwilówkę nie zakładamy czarnego scenariusza, to łatwo może się okazać, że przy szybko rosnącym zadłużeniu nie jesteśmy w stanie obsługiwać swoich zobowiązań. Firmy udzielające chwilówek pobierają opłaty niemal za wszystko i naliczają wysokie kary nawet za jednodniowe opóźnienie w płatności. Dzięki sprytnemu systemowi opłat obchodzą ustawę antylichwiarską i obdzierają ze skóry klientów, niekiedy wpędzając ich w kanał zadłużenia bez wyjścia. Ratunkiem są nowe kredyty albo pożyczki na spłatę starych zobowiązań. Działa to jednak tylko na krótką metę i zwykle kończy się finansową katastrofą pożyczkobiorcy.

Światowy rynek pożyczek pozabankowych wart jest ponoć ok. 50 bln EUR. Nic więc dziwnego, że na tym rynku obecne są najpotężniejsze instytucje świata finansowego, które pod przykrywką nowo tworzonych firm pompują ogromne pieniądze
w ten obszar, wolny od gorsetu prawa bankowego. Ile z tej kwoty przypada na Polskę? Szacuje się, że kilkadziesiąt miliardów złotych. To ogromna liczba wysoko oprocentowanych pożyczek obciążonych bardzo dużym stopniem ryzyka i potencjalna bomba mogąca rozsadzić naszą gospodarkę.

Wydaje się zatem, że sytuacja dojrzała do tego, by przyjrzeć się zasadom funkcjonowania firm parabankowych i być może ściślej unormować rynek. Dziś ich klienci często nie są świadomi, że rzeczywiste oprocentowanie chwilówek sięga kilkuset, a nawet kilku tysięcy procent! Z drugiej strony trudno nie zwrócić uwagi na lekkomyślne podejście niektórych konsumentów do takich form pozyskiwania gotówki. Niestety, dla wielu kredytobiorców mała gotówka na dużą potrzebę, zaciągana na krótki wydawałoby się czas, to często jedyny ratunek – ratunek ten zbyt często bywa jednak gwoździem do trumny.

Spłacalność kredytów zaciągniętych w bankach na Zachodzie pogarsza się z roku na rok. W Polsce ten stan jest znacznie lepszy, gdyż nasze banki działają sprawnie i pracują odpowiedzialnie. Z kolei w przypadku lichwiarskich pożyczek mamy do czynienia nie z sektorem bankowym, ale parabankowym. Należy zatem przypuszczać, że sytuacja na tym rynku w Polsce może nie być lepsza niż na zachodzie Europy.
Nikt też nie wie dokładnie, ile polskich rodzin zaciąga nowe pożyczki po to, by spłacać poprzednie zobowiązania. Nikt nie wie, ile osób nie jest już w stanie spłacać długów. Komfort wzięcia chwilówki poza bankiem, bez procedur, angażowania czasu i dokumentów, często przysłania wyobraźnię. Czas najwyższy pomyśleć, czy nie warto tych praktyk działających na granicy prawa ukrócić, zanim przysporzą naszej gospodarce kłopoty na trudną do wyobrażenia skalę.

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *